Dokładnie
25 złotych kosztuje kolejowy bilet, dzięki któremu można wyjechać
z dolnośląskiego Bolesławca i przez cały dzień jeździć po
wschodniej Saksonii. Za niewielkie pieniądze można sprawdzić jak
wypadamy w porównaniu z poenerdowskimi landami w konkurencji
pozbywania się komunistycznych traum i wyścigu po auto z alufelgami
z trzema literami w nazwie. Tyle kosztuje jednodniowy bilet kolejowy
Euro – Nysa, ważny w obszarze trójstyku granic Polski, Niemiec i
Czech.
W
kwietniu na jednym z ogólnopolskich portali informacyjnych
przeczytałem, że oto sympatycy partii NPD świętować będą w
jednym z prywatnych ośrodków niedaleko polskiej granicy rocznicę
urodzin Adolfa Hitlera. Pisano o wielkiej mobilizacji policji, bo
organizowanie tego typu imprez zamkniętych w Niemczech jest legalne,
ale już niekoniecznie podoba się to lokalnej społeczności oraz
licznym w Niemczech antyfaszystom.
Postanowiłem
się przejechać i na własne oczy zobaczyć jak świętuje się
urodziny Adolfa Hitlera kilkadziesiąt metrów od Polski.
***
Pociąg
przejechał przez dworzec w niemieckim Görlitz,
klimatyzacja, jak to u Niemców, przyjemnie chłodziła, było
cichutko pomimo spalinowego silnika, który mruczał usypiająco pod
stopami. Za oknami zrobiło się pagórkowato, pola jaśniały
jaskrawożółtym rzepakiem, który pojawił się u Niemców trochę
szybciej niż w Polsce. Po chwili zza pagórków wyskoczyły nawet
niewielkie góry.
Na
dworcu w Budziszynie czekali niemieccy gliniarze z psami. Nie mieli
owczarków tylko jakieś potulniejsze rasy. Stali tak smętnie zbici
w grupki z tymi psiakami, ciesząc się chyba w duchu, że im się
taka fucha trafiła. Ciepło było bardzo, oni się wygrzewali, a jak
im słońce twarze lekko zgrzało, to chronili się pod wiatą. Ot,
przyszli, postali, pies – hau, hau – zaszczekał, pociąg
pojechał, agresywni naziści z niego nie wysiedli.
Na
stacji, obok napisu Bahnhof, umieszczono trochę swojsko brzmiący
"Dwurniszczo Budyszin", co oznaczało, że oto znajdujemy
się w nieformalnej stolicy Serbów Łużyckich. Polak bez problemu
odszyfruje co też tam Niemcy po serbołużycku napisali, a było
tych napisów sporo także na innych miejskich budynkach. Problemu
tym bardziej nie będzie miał Czech, natomiast Niemiec nie zrozumie
tego co mu własna ojczyzna zaserwowała. Po co zresztą miałby,
skoro osoby znający jeżyk serbołużycki można policzyć na
placach rąk kilku, a cała promocja języka, która można jeszcze
znaleźć na nagrobkach, to raczej marketingowy chwyt, mający
ułaskawić turystów.
Budziszyn
był nadspodziewanie piękny. Czysty tak, że nawet nieliczni Polacy
woleli dla świętego spokoju gasić pety na klapach od śmietników,
a nie na chodnikach. Starówka położona jest wewnątrz murów
obronnych, a dookoła nich można przejść ścieżką wytyczoną na
kilku poziomach. Wokół miasta wzgórza i skalne urwiska na
wyciągnięcie ręki, więc malowniczo jest bardzo.
Spacerowałem
po mieście o poranku, sielankowa atmosfera skłaniała do rozmyślań.
Na przykład do takich, że cały ten naprawdę ładny Budziszyn, to
niemal martwe miasto, w którym jedynym żywym miejscem o godzinie 13
był skromny rynek pod odrestaurowanym ratuszem, na którym polscy
sprzedawcy udawali Niemców i przepakowywali pomidory ze skrzynki z
napisami „Pomidory Malinowe” do mniej rażących w oczy
plastikowych pudełek, już bez żadnych napisów.
Opuszczonych
kamienic było naprawdę sporo i można je było do woli eksplorować.
Bez problemu wszedłem na strych jednej z domów, który spokojnie
miał 300 lat, około 100 metrów od miejskiego ratusza. Rozejrzałem
się z ostatniego piętra budynku po okolicy, ale nie sprawiło to,
że optycznie miasto zyskało na mieszkańcach. Od czasu do czasu
przemknęła para staruszków, kontemplujących nieliczne wystawy
sklepowe z poustawianymi na parapetach doniczkami z kwiatami. Snuli
się pod ruinami spalonego w XVI wieku i nigdy nieodbudowanego
kościoła Świętego Mikołaja, nóżki ich dreptały powoli po
średniowiecznym bruku. Za murami obronnymi kryli się zaś
kochankowie z baterią tanich piw. Widać zaskoczyłem ich w trakcie
schadzki, bowiem chłopiec beknął głęboko dopiero wtedy, gdy
wyszedłem za mury. On musiał się wstrzymywać, a ja i tak
słyszałem.
Mijałem
kolejne budynki z dwujęzycznymi nazwami. Obok Serbskiego Domu bez
problemu można znaleźć siedzibę partii Alternative fur
Deutschland, która kapitał polityczny zbiła na antyimigracyjnej
retoryce. Zastanawiałem się, co by się stało, gdyby chłopaki i
dziewczyny z Serbskiego Domu wpadli przypomnieć im, że tysiąc lat
temu, to właśnie Niemcy byli na tym terenie gośćmi i że w
związku z tym imigrantów należałoby może traktować łagodniej?
No ale chłopaki i dziewczyny z Serbskiego Domu teraz mówili po
niemiecku, więc co niby mieliby powiedzieć? Od razu pomyślałem o
nacjonalistach ze Słupska, którzy wrzeszczeli niedawno w niebo
głosy domagając się polskiego Lwowa. Wszędzie to samo, inaczej
nazwane.
Na
pociąg do Bischofswerdy spóźniłem się o 4 minuty. Następny był
za godzinę. Czynny market był tuż przy dworcu, zagłębiłem się
w chłodną klimatyzowaną przestrzeń przeczesując półki w
poszukiwaniu taniego sera i nie powodującego bólu głowy wina.
Generalnie to było nawet taniej niż w Polsce. Pomyślałem, że
gdybym miał auto, nakupiłbym jeszcze niemieckiej chemii. Polacy
przecież wciąż się o nią zabijają i można by było ubić
interes. Wielki szyld, informujący o tym, że „tu w sprzedaży
niemieckie proszki” są nawet naprzeciwko moich okien w centrum
Warszawy.
Dalej
spalinowym pociągiem do Bischofswerdy, 20 kilometrów na zachód od
Budziszyna. Trasa robi się coraz ciekawsza, coraz więcej wzniesień,
koniki w stadninach, gdzieniegdzie owce. Niemal idylla, choć przez
wielkie okna pociągu widać było policyjne helikoptery, na które
gapili się rolnicy. Śmigłowiec przypominał im, że blisko trwają
właśnie urodziny Adolfa.
W
Bischofswerdzie przesiadka do składu w kierunku Zittau, czy jak kto
woli, po Polsku – Żytawy. Była 14, a z Warszawy wyjechałem dzień
wcześniej o 18:50. Powieki się zamykały, ale spać nie mogłem,
ponieważ czułem się obserwowany. Gość w dredach wpatrywał się
moją koszulkę i nie mógł rozpoznać wobec z mojego t-shirta, czy
to faszystowska, czy antyfaszystowska odzież. Może to, że się po
prostu do niego uśmiechnąłem sprawiło, że zrozumiał, że ja tu
pomiędzy Bischofswerdą a Zittau tak sobie turystycznie jadę. No,
prawie turystycznie.
Coraz
więcej pagórków, a później gór. Zielone wzgórza w końcu
kwietniu, który wyglądał jak początek czerwca, robiły wrażenie.
Automat z nagranym głosem prosił przez głośniki, aby w razie
potrzeby zatrzymania wciskać czerwony przycisk i zatrzymywać pociąg
jak miejski autobus. A gdyby jeszcze ktoś do Czech zmierzał (bo w
Zittau można się przesiąść na pociąg do czeskiego Liberca), to
po czesku to jeszcze raz powiedziano i usłyszałem swoje ulubione
„klaczitko na znameni”.
Dworce
wyglądały jak na zapomnianych liniach gdzieś na Mazurach, Były
zakonserwowane, pozabijane dechami albo blachą, oczekiwały lepszych
czasów. Na peronach wisiały diodowe zegary, które i u nas na
niektórych dworcach udało się poinstalować w latach 90-tych, a
później części i prądu zabrakło i szlag tą udawaną
modernizację trafił. Czasami jacyś lokalni antyfaszyści
pochwalili się na kawałku istniejącego pobielanego murka, że są
stąd i że jestem mile widziany, czasami ktoś sprayem wspomniał o
tym, żebym stąd, jako obcy, „wypierdalał”.
I
wreszcie nastało Zittau. Policja zajęła cały plac między szeroko
a wąskotorową koleją. Gliniarze w ogóle nie zawracali sobie
pasażerami głowy, patrzyli gdzieś przed siebie, głupio im było
siadać na trawie, a pewnie chętnie by popiknikowali. Muchy się
pierwsze wiosenne pojawiły, bąk przeleciał. Potwornie sennie tu
było, nie działo się nic. Dwaj Anglicy z aparatami w rękach
lękliwie spoglądali w rozkład jazdy jedynej w tej części Europy
codziennie jeżdżącej parowej kolei wąskotorowej. Bali się, że
„Niemcy oszukali” i jednak nic nie pojedzie dalej, do Bad Oybin.
Też zwątpiłem i poszedłem na spacer przez przedmieścia łudząco
przypominające jakiś Połczyn czy Darłowo, na Stare Miasto.
Pomiędzy
kamienicami było niezwykle cicho. Od czasu do czasu ciszę pewien
ruch wprowadzali kelnerzy, którzy z nudów przecierali ścierką
stoliki albo przyjmowali zamówienie na jedną kawę w knajpie na 100
osób. No i ciemnoskóry rastaman, uprzejmie obdarzających
nielicznych turystów i miejscowych uśmiechem i coś tam bredzący
pod nosem w marihuanowym transie.
Pomiędzy
Starym Miastem a dworcem straszyły odrapane resztki fabryki Robur, z
której wyjeżdżały półciężarówki popularne u schyłku
komunizmu także w Polsce (to były te z wyłupiastymi reflektorami
jak ikarus i budą bez kantów, za to z minidrabinką przy drzwiach
kierowcy i pasażera). Marmurowe tablice pamiątkowe na fabryce
wspominały robotników, którzy w połowie 1953 roku, jako chyba
pierwsi za żelazną kurtyną, zdecydowali się na opór wobec
wyzyskującej ich sowieckiej władzy. Obok, w antykwariacie, można
było m.in. kupić książkę z lat 60-tych, pod tytułem
„Europareise im Trabant”.
Po
godzinie wracałem na dworzec. Biegli za mną lekko podpici Anglicy,
którzy wyszli właśnie z jednej z trzech otwartych w mieście
knajp, gdzie piwo było za 1,5 euro. Chyba na jakiś umówiony
tajemny znak niemieccy emeryci wylegli w ciągu 5 minut z autokarów
i karnie stawili się na peronie wąskotorówki, co nieco ożywiło
atmosferę. Przyjechało jeszcze trochę rodzin na rowerach i
sielanka się rozpoczęła. Nadjechała sapiąca i dysząca
lokomotywa parowa. Wzięła na hak z 8 wagonów, w tym taki, który
miał nawet windy dla niepełnosprawnych. Na te 50 minut jazdy można
było się trochę odkleić od rzeczywistości, pogadać w mieszanym
niemiecko-angielskim o jakichś pierdołach, albo uśmiechnąć się
do konduktora, który ten uśmiecha odwzajemniał, co wciąż czasami
nieco dziwi w mojej ojczyźnie. Okazało się, że za przyjemną
wycieczkę nie trzeba dodatkowo płacić, bo wszystko załatwia bilet
za 25 złotych kupiony w Polsce. Tak to działało.
Tylko,
że w dół, do Zittau wąskotorówka już nie jechała, a po
wszystkich Niemców, którzy wybrali się na wycieczkę w góry,
podjechały autokary. Obliczyłem krótko, że następny pociąg z
Zittai do Görlitz
(to zaledwie 12 kilometrów od Oybin) ucieknie mi szybko, a spacer,
nawet szybki, może spowodować tylko to, że srogo się zawiodę na
swoich możliwościach. Więc na stopa, pamiętając o tym, że w
Niemczech zawsze mogłem liczyć na ten środek transportu. Nie
zawiodłem się i teraz zatrzymując z powodzeniem pierwsze auto,
jakie w ogóle pojawiło się na drodze.
Około
60-letniej kobiecie, która nas zabrała, mój niemiecki na poziomie
8 klasy podstawówki bardzo się podobał. Fajnie, że chciała
rozmawiać z kimś, kto w jej mniemaniu językowo musiał być na
etapie 3-latka. Wypytywała o to jak się znaleźliśmy na "tym
końcu świata" i była wyraźnie zaciekawiona tym, że można
wpaść na pomysł jazdy do Zittau pociągiem z Warszawy w ciągu 20
godzin. Miło nam się rozmawiało o banalnych sprawach, a pani
prosiła, by tylko jej kijków do chodzenia po górach nie połamać,
bo w starym Polo było mało miejsca i faktycznie trochę trudno było
nogami operować nie depcząc po nich.
Aż
do momentu, gdy z radio w Polówce przypomniano o hitlerowskim
spędzie w pobliżu. Gdzieś się rozwiały po aucie uśmiechy,
zapanowała niezręczna cisza. Niemce zadrżała ręka i bliska była
przełączenia na inną stację, ale pewnie zrozumiała, że to
rozwiązanie jeszcze gorsze i tak sobie razem słuchaliśmy audycji
life aus Hitler party z Ostritz. Dziennikarzowi nie udało się
dostać do naziolskiego obozu, opowiadał więc o zabawie na wiecu
pokojowym zorganizowanym przez niemieckich i polskich samorządowców.
Mówił trochę o tym, że w Ostritz generalnie jest spokojnie, bo
setki policjantów pilnują, by się wzajemnie antyfaszyści z
faszystami nie pozabijali.
Słuchałem
tego gdy mijaliśmy rozwieszone na ulicach Zittau plakaty, na których
widniały ruiny Berlina i napis - „Dank Hitler, es gibt nicht zu
feiern” - czyli „Dzięki Hitlerowi nie ma powodów do
świętowania”. No ale o wojnie w Zittau przypominały już tylko
te plakaty i radio, które donosiło o bandzie popaprańców.
Przypomniał mi się film „Er ist wieder da” (na podstawie
książki Timura Vermesa „On wrócił”). Opowiadał o Hitlerze,
który nagle otrzepuje się z wojennego kurzu, jak gdyby nigdy nic,
na początku obecnego stulecia. Patrzy na Niemcy i zastanawia się –
Jak, to, przegraliśmy wojnę, a kraj wygląda, jakbyś ją wygrali?
Kobieta
zostawiła mnie przy dworcu w Zittau, do pociągu w kierunku Görlitz
mieliśmy jakieś 40 minut. Siedziałem na ławce i patrzyłem na
nudzących się gliniarzy, którzy eskortowali wycieczkę niemieckich
emerytów z wąskotorowej kolejki do autokarów. Zagryzałem czas
pleśniejącym twarogiem harceńskim i zadawałem sobie pytanie, czy
warto oglądać szaleństwo spod znaku swastyki, bo oto nadarzyła
się ku temu okazja. Ciekawość wygrała, bo człowiek potrzebuje
czasem otrzeć się o ekstremum, żeby prawidłowo lokalizować dobro
i zło.
Przyjechał
autobus szynowy, dla którego Görlitz
było tylko przystankiem w drodze do innego przygranicznego miasta
Forst, oddalonego o jakieś 100 kilometrów na północ. Wygodnie się
rozsiadłem i z pustawego raczej pociągu obserwowałem wartką w tym
miejscu Nysę Łużycką. Polskie słupki graniczne migotały wśród
drzew. Na którejś z pośredniej stacji do pociągu weszło
kilkunastu niemieckich policjantów, co w teorii sprawić miało, bym
poczuł się bezpieczniej. Przeczesywali pociąg, ale nie znaleźli w
nich żadnego XXI-wiecznego SS, czy SA-mana. Wreszcie przekroczyliśmy
Nysę i tym samym wjechaliśmy na terytorium ojczyzny ukochanej.
Na
chwilę tylko, bo po tych torach jeżdżą tylko niemieckie pociągi.
To jeden z nielicznych przykładów tego typu linii kolejowej w
Europie, które można by nazwać eksterytorialnymi. PKP utrzymuje tu
jeden przystanek kolejowy w Krzewinie Zgorzeleckiej, czy, jak kto
woli po niemiecku, w Ostritz. W dzień powszedni służy on Niemcom,
którzy przez kładkę nad Nysą po prostu przechodzą do Ostritz.
Linia nie jest połączona z polską siecią kolejową. Miejsce w
sumie malownicze, trochę lasu, rzeka, byłaby sielanka, gdyby nie
nazi fest.
Wysiadłem w Ostritz zastanawiając się jak daleko przyjdzie mi iść, by
zobaczyć fetujących Adolfa. Media w Polsce podawały informację,
że obozowisko rozbili kilkadziesiąt metrów od polskiej granicy.
Tymczasem wystarczyło zejść z peronu i wejść na wspomniany
mostek, aby znaleźć się 10 metrów od ogrodzenia, za którym stały
namioty odświętnie przykryte flagami z pozdrowieniami od (lub dla)
np. Rudolfa Hessa, zastępcy Hitlera wypisane tak lubianym przez
rodzimych kibiców gotykiem.
Po
zejściu z kładki można było spróbować przejść do centrum
miasteczka, choć niemieccy policjanci raczej odsyłali z kwitkiem
bądź wskazywali drogę okrężną. Zdecydowanie pomagała
legitymacja prasowa. Choć na terenie Ostritz wprowadzono całkowitą
prohibicję, dwóch policjantów nawet nie zwróciło uwagi na
zakorkowaną butelkę wina, która czekała w plecaku na lepszą
chwilę. Policjanci rozmawiali ze sobą głównie o tym, że z
dziennikarzami zawsze problemy i niepotrzebna robota. Inni, których
wpuszczono, nie mieli tyle szczęścia i karnie czekali na
przegrzebanie plecaka z kosmetyczkami i pudełkami na podpaski
włącznie. Plus sprawdzanie danych w jakiejś tajemniczej bazie,
chyba interpolu.
Na
główny plac Ostritz, liczącego zaledwie 2500 mieszkańców, szło
się kawałkiem wygrodzonego szpalerem barierek chodnika, w
towarzystwie dziesiątek policjantów. Po kilkunastu metrach mijało
się bramę ozdobioną banerami antyimigracyjnymi z piękną
niemiecką rodziną, białą rzecz jasna i odpowiednim hasłem.
Wychodzili zza niej raz na parę minut w niewielkich grupkach
fetujący Adolfa, raczej bardziej niż mniej pijani (pomimo
prohibicji) i za cholerę nie przypominali przykładnych białych
niemieckich rodzin z szyldów, o które tak walczyć, zdaniem NPD,
trzeba.
Spora
część miała więzienne dziary, wśród nich była kobieta. Snuli
się tak raczej bez celu, bo niespecjalnie opłacało się
przechodzić na polską stronę, ponieważ nic tam nie było (choć
później przeczytałem, że jakiś Polak przywiózł pod stację
kolejową stoisko z piwem i robił biznes z nazistami), Do centrum z
kolei nie wpuszczała ich policja. Siedzieli smutno na schodach
kamienicy przy tych barierkach, które ich odgradzały od świata
nielubiącego Adolfa, albo łazili w tą i z powrotem po
100-metrowych odcinku pieszej strefy, gdzie wolno im było być.
Zastanawiałem się, czy na koszulki sprzedawane na terenie festiwalu
z napisem I (w tym miejscu serduszko) HTLR (stoisko pokazała lokalna niemiecka
telewizja) ktoś się pokusił, ale zobaczyłem tylko spasionych
hitlerowców w równie walących po oczach podkoszulkach z napisem
Adolf. ZDF, Spiegel i inne media ustawiły się z kamerami dokładnie
10 metrów naprzeciwko bramy i filmowały nazistów, tak jak się
filmuje dzikie zwierzęta na safari. Musieli być jednak znudzeni
całodzienną pracą i nie ruszały ich już pohukiwania i faki
wysyłane w stronę dziennikarzy.
Mijając
przedstawicieli skrajnej prawicy ruszyłem w stronę słyszanej coraz
lepiej muzyki. Jakieś 500 metrów od obozu hitlerowców bawili się
antyfaszyści. Było głośno i wesoło, wydaje się też, że druga
strona stawiła się liczniej niż miłośnicy wafli położonych w
kształt swastyki na czekoladowym torcie (taki torcik zrobili sobie
rok wcześniej miłośnicy Adolfa ze Śląska). O nasze nogi potykały
się dzieci, koszulki wyrażały przeważnie nienawiść wobec
faszyzmu, dziewczyny długo odczytywały swoje deklaracje niechęci
wobec pogrobowców NSDAP. Raczej sielanka, a jadąc tu spodziewałem
się zamieszek na dużą skalę. Wcześniej swój wiec zrobił też
burmistrz Ostritz. Towarzyszył mu burmistrz polskiej i niemieckiej
części Zgorzelca. Nie słyszałem ich jednak, słyszałem tylko, że
byli.
Wyglądało
to trochę tak, jak gdyby protest przeciwko faszyzmowi miał udać
się w pełni, ponieważ wszyscy pokojowo wyrazili niechęć do
obecności skrajnej prawicy. Przez chwile młodzież zablokowała
mikroskopijne skrzyżowanie w miasteczku, ale nie do końca było
wiadomo po co, bo hitlerowców i tak na odległość 100 metrów od
niego nie dopuściła policja. Wieczór się zbliżał i zostawali
tylko Ci najbardziej zagorzali antyfaszyści oczekujący na cud
zamieszek, obozowicze od Hitlera zaś do niedzieli nie bardzo mieli
gdzie pójść, a program jak widać, się już wypełnił. Przy
ulicy ze szpalerem w oknach siedziały starsze kobiety, jakiś
starszy mężczyzna budował dla dziecka piaskownicę. Obserwowali
sobie ten cyrk w swoim miasteczku, nieświadomi zapewne, że notatka
o zlocie hitlerowców za pewne na zawsze stanowić będzie 30%
informacji na temat Ostritz w wikipedii.
Po
kilku godzinach obserwacji opuszczałem Ostritz. Wracałem tą samą
drogą, którą tu przyszedłem, korzystając z przywileju posiadania
legitymacji prasowej. Z powrotem Niemcy nie byli już tak miło
usposobieni do nadwątlonej butelki wina wciśniętej do plecaka i
policjant, któremu dość niedawno sypnął się wąs, musiał
zapytać starszego kolegi, co ze mną zrobić.
–
A
co zrobić? Wypuść go do Polski – burknął, a ja udawałem, że
nie słyszałem.
Na
moście na Nysie minąłem się z Ukraińcem dumnie noszącym
koszulkę z emblematami batalionu Azov, składającego się głównie
z neonazistów i ukraińskich nacjonalistów do niedawna walczącym
na froncie w pobliżu Doniecka z Rosjanami. Polskich nazistów nie
dostrzegłem, ale później dowiedziałem się, że jednak byli.
Stacji kolejowej w Ostritz pilnowali też polscy gliniarze. Zbili się
w trzy czy cztery grupki i nie bardzo wiedzieli co robić. Na peron,
gdzie spotykali się czasem faszyści i antyfaszyści po kilkanaście
metrów od siebie, nie zachodzili. Polska policja była na tym końcu
świata ewidentnie za karę.
Pociąg
przyjechał i kto chciał mógł bezpiecznie, w towarzystwie
kilkudziesięciu panów z napisem „Polizei” na bluzach, udać się
do Görlitz,
czy, jak kto woli do Zgorzelca. Do tej stacji jedzie się w zasadzie
w śladzie polskiej granicy, mijając po drodze olbrzymią
elektrownie Turów i kopalnie odkrywkowe. Po lewej zachodziło słońce
odbijając się w lustrze wody jeziora Berzdorfer See, nad którym
nie brakowało biwakujących i grillujących ludzi. Świętowali
pierwszy tak gorący kwietniowy weekend. Przypadkiem były to też
urodziny Adolfa Hitlera.
Michał
Szymajda