Mundial Sądecczyzny


Autobus z Krakowa do Rytra jechał już trzecią godzinę i dojechać nie mógł. Choć powinien. Obok mnie siedział spocony góral z torbą twarogu, przede mną, trzymając się poręczy, chwiała się gibka studentka opowiadająca z przejęciem o swojej podróży po Rosji. Mieszała się przyjemnie lokalność z wielkim światem. 

Za oknem starego autobusu, którego nie chcieli już Francuzi, słońce czasami wychodziło zza chmur i odbijało się od dachów samochodów stojących przed nami w korku między Tęgoborzem a Kurowem. Było przyjemnie do momentu, kiedy organoleptycznie stwierdziłem, że pokładowa ubikacją to po prostu składowisko rupieci i rzeczy własnych kierowcy.

Sił starczyło mi na tyle, by wyjść z autobusu, ładnie podziękować kierowcy za nierówną walkę z rozkładem jazdy i oddalić się w krzaki tuż za peronem stacji kolejowej w Rytrze. Oczyma wyobraźni widziałem już, jak żółty strumień spływa gdzieś po krzorach, czułem nieomal tę błogą ulgę, która powoli zwycięża nad uczuciem wkurwienia na to, że kibel w autobusie znowu nie działał. Mogło być tak pięknie, gdyby nie żmija zygzakowata, wielkości zwiniętej rury od starego Zelmera, na którą prawie nadepnąłem. Odechciało mi się oblewania krzaków.

– Zły omen – pomyślałem. Ale jak zwykle było po prostu ciekawie. 

„Welcome to Rytro” - głosił napis na asfalcie. Obok na murze ktoś dobazgrał, że „Sandecja jest zajebista”.

***

Wszedłem na Radziejową i orzekłem, że to chyba najnudniejszy polski szczyt. Górę porasta lat, a wieżę widokową na niej trafił szlag. Dosłownie. Można się rozkoszować wyłącznie widokiem na tablicę informacyjną z napisem „Radziejowa” i umieszczony na niej opis fauny i flory.



Wkrótce po zejściu z niej (no dobra, pod Radziejową całkiem fajnie było widać Tatry, choć były za chmurami, przyroda też bardzo dziewicza, więc niech będzie, że polecam) zdechły mi kolana i złapałem kleszcza, więc na czas jakiś postanowiłem dać sobie spokój z wędrówkami tego rodzaju. Złapałem autobus do Piwnicznej Zdrój.

Pośrodku miasteczka był przyjemny rynek, obok kościół. Świat, jak to często bywa na południu Polski, dzielił się na tych, którzy już wytrzeźwieli i poszli do kościoła i na tych, którzy szwędali się po okolicach z butelką coli, wyczekując dogodnego momentu na łask odkupienie w niedalekiej przeszłości, czyli na niedzielnej mszy.

Chciałem pojechać autobusem na Słowację, ale do sąsiedniego kraju, odległego o 2 kilometry, nie jechało zupełnie nic. Stop z kolei odpadał. Nie miałem sił, by wychodzić na wylotówkę. Z kolei do Krynicy-Zdroju nie jechał o tej porze żaden pociąg, więc do miejsca gdzie żył i malował Nikifor znowu pojechałem busem. To, że miał silnik mercedesa okazało się kluczowe, gdy zgasł na trasie przed Muszyną i wśród nielicznych pasażerów pojawili się pierwsi wątpiący.

– Pojedziem dalej?

– Pojedziem, pojedziem. Niemcy zrobili, to pojedziem – orzekł kierowca, wyraźnie podbudowany tym, że bus, choć nie najnowszy, jest za to sprawdzonej marki. Rozmowa pasażerów z prowadzącym zeszła na niezbyt interesujący dla mnie temat. Rozmawiano o tym, ile setek tysięcy kilometrów jest w stanie przejechać Skoda Oktawia bez remontu silnika. Szybko przestałem podsłuchiwać.



***

W Krynicy spędziłem 3 godziny. To wystarczyło, aby powlec się przez środek uzdrowiska i wjechać zabytkową kolejką na szczyt Góry Parkowej (z ciekawostek – dźwignię hamulca w wagonikach z lat 30-tych, zastąpiono pokrętłem do regulacji temperatury od całkiem współczesnego kaloryfera). Na Górze widziałem jak dzieci ze swoimi starymi zjeżdżają w dół w filcowych workach, po blaszanych zjeżdżalniach umieszczonych na kiczowatej wieży. Miałem iść do Muzeum Nikifora, ale po tym jak w jego opisie znalazłem informację, że posiada ono „skromną kolekcję dzieł prymitywisty”, odpuściłem. Z tego przeuroczego geriatryka postanowiłem wyjechać pociągiem przez Rytro do Starego Sącza. Przecież nie po to z Adasiem tego bloga założyliśmy, żeby się busami po Polsce rozbijać i słuchać w nich disco-polo.

Krynica Zdrój to nie jest taka sobie stacja. Tu kończy się kolejowy świat, podobnie jak kończy się na przykład w Ustce, na Helu, w Kudowie, w Busku-Zdroju, w Łebie czy w Zakopanem. Nigdzie stąd dalej nie pojedziemy i można stąd tylko wracać. Postawiony na końcu torów oporowy kozioł wyznacza kres żelaznej wstęgi. Można na nim usiąść, odpalić flaszkę i czekać na pociąg powrotny, do znanego i przynajmniej raz już nazwanego. Mimo braku flaszki, też było fajnie.

Przy pierwszym peronie dworca, po którym hulał wiatr, stała elektryczna lokomotywa z trzema wagonami, a chętnych do podróży tym pociągiem w kierunku Warszawy nie było wielu. Cieszyło mnie to, bo fajnie mieć niemal cały wagon dla siebie, zwłaszcza w takich okolicznościach przyrody.



Zaraz po odjeździe pociąg wił się serpentynami, zjeżdżając w dół, aż do Muszyny, skąd może ktoś jeszcze kiedyś uruchomi pociąg na Słowację. Tam, razem z kilkoma pasażerami kontemplowaliśmy proces przejazdu lokomotywy z początku na koniec składu, który teraz stał się jego początkiem i wymusił na mnie przejście do ostatniego wagonu. Lubię patrzeć jak toto się wije jak wąż (żmii zygzakowatej z dnia poprzedniego jednak nie przypominał), a tylko z ostatniego jest taki widok, gdy pociąg ma 3 wagony.

Dalej było jeszcze piękniej. Z szeroko otwartymi z zachwytu oczami oglądałem dolinę Popradu, od której TLK Malinowski (tak samo ma na nazwisko mój szef), nie chciał się odkleić. Zrobił to tylko raz, gdy przejeżdżał przez Tunel w Żegiestowie, który ponad 150 lat temu przebito przez góry i tym samym oddalono drogę żelazną od Popradu. Miał z resztą powstać wcześniej i w nieco innym miejscu, ale po tym jak skały i ziemia zasypały 120 robotników, znaleziono dla niego lepsze z geologicznego punktu widzenia miejsce.



Po wyjeździe z tunelu wróciliśmy nad rzekę i radość prysła, gdy tylko spojrzałem przez okno z drugiej strony pociągu. Na skarpie, tuż przy torach, ukazały się żegiestowskie niedokończone hotele, w swojej liszajowatości podobne do betonowych kloców znad albańskiego wybrzeża. W środku dnia świeciły tu latarnie i chyba na tym skończyło się marzenie Żegiestowa o byciu Las Vegas Sądeczcyzny.

Wróciłem do oglądania rzeki. Pływały po niej w kajakach całe rodziny, które pozdrawiały pociąg i jakoś głupio było im nie odmachać. Odmachiwałem stojąc w ostatnim oknie ostatniego wagonu. Oparty o jego ramę, żeby zanadto nie obciążać kolan, zamiast panadolu pochłaniałem łyczek po łyczku najtańszy SZARDONAJ jaki dostępny był w Lidlu.

Było ze 30 stopni, klimatyzacji, jak dawniej, brakowało w wagonach, toteż ludzie radzili sobie jak mogli. Na okna, które raz otworzone wracały do pozycji zamkniętej, był stary patent w postaci butelki z wodą, umieszczoną pomiędzy dolną a górną krawędzią szyby. Taki klin.

***

Wysiadłem w Starym Sączu. Stacja kolejowa leży w dolinie, więc do miasteczka trzeba się lekko wspinać idąc po kocich łbach. Po drodze mijałem garaże z blachy falistej, gdzie wypisano sprayem wszystkie znane zachwyty nad Sandecją Nowy Sącz i oceniono, że Wisła Kraków starą kurwą jest i basta. „I chuj”.



Po prawej minąłem klasztor, po lewej malutkie domki z ultrazadbanymi ogrodami. Zaszedłem do kościoła obok klasztoru i akurat trafiłem na mszę. Było już późne popołudnie, kościół pękał w szwach, w bramie przed nim gromadziła się młodzież, która leniwym wzrokiem wodziła po podwórzu, nie mogąc się doczekać ogłoszeń duszpasterskich. Ale w środku wiało duchowością. Od ścian bił chłód, światło wciskało się do środka przez niewielkie świetliki, oświetlając tańczący pył uniesiony stopami wiernych, który potem opadał na nich, jak pozłacana biblijna manna. Gdy wszedłem padło „usiądźcie”. Nieźle trafiłem, bo wiedziałem, że zamiast oklepanych ojczenaszów i tego co zwykle, rozpocznie się zaraz twórczość własna kaznodziei.

– Ważne jest, abyśmy przez Niego, przez tą miłość, która jest w nim, umieli poznać czym jest dobro, bo on, za sprawą swojej obecności wśród nas, pokazał przez ewangelię, a to my mamy być świadkami tej miłości, której on oczekuje od nas, jako od wiernych jego ewangelii, świadków jego miłości. Uczmy się od niego jak postępować poprzez miłość, której on jest źródłem, bo tylko przez Jego nauki znajdziemy życie wieczne, które on nam dał poprzez swoje siebie. Jego świadectwo życia pozwala nam postępować zgodnie z jego naukami, być godnym bliźniego, doświadczyć tego co ważne tu na Ziemi poprzez miłość – mówił. A potem, nie wiadomo kiedy, padło hasło „powstańcie”.



***

Niewielu świadomie dotrwało do końca kazania, próbując dojść do jakiś wniosków, pośród zdań wielokrotnie złożonych. Choć starali się podążać za słowami księdza, wyraźnie gubili się w labiryntach umysłu. Jak w łamigłówkach kreślonych ołówkiem, z których czasem trzeba się cofnąć, by wrócić do poprzedniego korytarza, by potem spróbować pójść dalej. Zmęczone sobotnim kacem mózgi części wiernych nie wdawały się w takie roszady przed wieczorem.

Wyszedłem z kościoła, choć ze względu na upał na zewnątrz, rozsądniej byłoby zostać w środku. Oglądałem sobie miasteczko. Było ładne i nawet szyldozo-paneloza nie bardzo raniła oczy (czyniła to za to w Sączu Nowym). Czułem się jak na Słowacji, na Węgrzech, albo w rumuńskim Siedmiogrodzie. Budownictwo podobne, podobne twarze, auta, malutkie sklepy i samochody, smutne pomniki rozstrzelanych albo powieszonych. 100 lat temu to zresztą był jeden kraj.

A teraz? Teraz też jest jak w jednym kraju. Kupujemy te same proszki do prania (najchętniej niemieckie), jeździmy tymi samymi samochodami. Różnią nas szczegóły, które urastają do rangi fetyszy. Na przykład Kofola kontra Coca Cola, słowacki kontra polski, rumuńskie żarliwe prawosławie kontra polski żarliwy katolicyzm, salami versus sucha krakowska. 

Po chwili z radością stwierdziłem, że obszar kulinarnego oddziaływania nibywęgierskiego Langosza doszedł aż na Sądecczyznę, a słowacki ser Jadel można kupić w nieodległym Lidlu. Uciąłem te wzniosłe wywody rodzące się po odrobinie wina ma rozgrzanym starosądeckim bruku. Nie warto myśleć za wiele.

***

Oto, tuż obok rynku, niosła się wrzawa, choć było dotąd raczej sennie. Poszedłem do restauracji, przed którą stał skromny pomnik z tablicą poświęconą Janowi Gurgulowi, zamordowanemu 19 września 1944 roku „w tym miejscu” przez Gestapo, jak napisano (w internecie szukałem informacji kim był, niestety nie znalazłem).



Staropolskim zwyczajem potrawą główną była pizza, ale doprosić się o nią było trudno. Tego dnia mocno ograniczono rozmiary knajpy, oddając jej część na potrzeby rodzinnej imprezy. Ta w skupieniu patrzyła w powieszony na ścianie telewizor. Były piłkarskie emocje, a emocje to były nie byle jakie. Bowiem zanim jeszcze na mundialu zagrała Polska i można było kibicować „za”, można już było w ten niedzielny wieczór, po kościele, kibicować także przeciwko. Konkretnie – przeciwko Niemcom.

– Zobacz dziecko, Niemcy grają, a my nie kibicujemy Niemiaszkom, ijooo, ijoooo, lalala – mówił do bobasa tata. Chyba tata. Po bramce dla Meksyku na 1:0 to dopiero była radość. Mało mu bachor z rąk nie wypadł.

– Jeszcze jedno im jebnąć, żeby się nie pozbierali, żeby się zesrali – mówił taki, jeszcze starszy, chyba tata Chybataty. Znać, wśród starszeństwa, także nikt Niemcom nie kibicował.

– Panowie, widzę, nie bardzo za Niemcami – zagadałem, bo panny zza baru ewidentnie pogubiły się w zamówieniach i czekałem na pizzę i piwo już z 40 minut, oparty o framugę. Spoglądałem to na rodzinę, to na podsufitowy ekran na którym jak byk stało, że 0 Germany, a Mexico 1.

– Panie..., Jak?! Za Niemcami? Ja tam byłem trochę, ja wiem do czego oni są zdolni! – powiedział Chybatata i spojrzał wymownie w kierunku pomnika Gurgula. – I Ty też, tycityci, kyśkyś, Niemcom kibicować nie będziesz – mówił już nie do mnie, a do dzieciaka. 

W miarę spokojnie było już do końcowego gwizdka. Wtedy znów ożyły emocje. Jakaż była radość z tej przegranej Niemców na chwałę Sądecczyzny! Jakież wrzaski!

Obserwując to widowisko, ciekawsze chyba niż sam mecz, dopiero po chwili zobaczyłem, że urypałem sobie spodnie czosnkowym sosem, który spadł z wegetariany. Po chwili przyszedł pleban od płomiennego kazania i po wycałowaniu jego czcigodnych rąk uznano imprezę za zakończoną. Dla mnie też była zakończona.

***

Wracałem tą samą drogą, którą przyszedłem. Do dworca nie dało się inaczej. 

Na Orliku grały dzieciaki, wyraźnie podekscytowane, a jakże, przegraną Niemców. Wrzeszczały do siebie, że tym razem to już na pewno Polska mistrzem świata będzie. Przy starej rampie kolejowej (pod napisem dowodzącym wyższość Sandecji nad całym piłkarskim światem) z Golfa leciało disco, a z Diecezjalnego Święta Rodziny zorganizowanego przy Ołtarzu Papieskim wracali ostatni trzeźwi imprezowicze, bacznie obserwowani przez Sokistów. Najechało ich chyba całego województwa. Wreszcie mogli się zmierzyć z realnym zagrożeniem...



Na peronie, oprócz mnie, stała matka z dzieckiem. Dzieciak czekał na to, żeby popatrzeć sobie na pociąg. Wyglądał zupełnie jak ja, kiedy byłem mały (Adaś tak nie wyglądał, tory w Dębnicy Kaszubskiej zwinęli Sowieci, jakieś 40 lat przed tym, zanim się urodził).

– Zobacz Patryczek, pociąg nowy jedzie. Jak tata z Niemiec wróci, to się nim przejedziemy. Może nawet do Krakowa – powiedziała matka do dzieciaka, który i tak jej nie słuchał, tak bardzo zapatrzony był w skład.

***

W Rytrze zaś już swojsko, po staremu. Ulicą, którą wspinałem się do tymczasowego domu, biegł w dół, w kierunku stacji kolejowej, dziadzio w oficerskim mundurze. Na głowie miał rogatywkę, jakby ją wrześniowemu ułanowi świeżo z poplamionego krwią łba zdjął. Brakowało mu za to spodni, biegł w czerwonych gaciach. Zobaczył mnie i zboczył z kursu, nieustannie jednak biegnąc.

– Czy tam jest, proszę pana, sklep jeszcze z alkoholem czynny? – wrzeszczał pytająco i ciężko dyszał. No i odpowiedziałem, twierdząco, że do 21 chyba, a brakowało do niej 10 minut.

– Jezu..., żebym ja do niego zdążył! – wrzeszczał i biegł dalej, w kierunku kolejowego dworca.



I dodam poetycko na koniec, że nad Rytrem, delikatnym snopem światła zachodzącego słońca oświetlone były zalesione szczyty Beskidu Sądeckiego, przed którymi wyłaniały się dwie wieże kościoła, wyglądające jak kaptury ku-klux-klanu. Tylko z tym mi się kojarzyły.