Na tą imprezę Krynica-Zdrój czeka rok. Raz w roku, na początku września, gdy słońce jeszcze ładnie potrafi wyostrzyć kontury okolicznych gór, zjeżdżają się państwo prezesi, nawiedzają Krynicę bogobojni ministrowie, biskupi z wypucowanymi butami zadają szyku w odgrodzonej od gawiedzi płotem przestrzeni. Otwiera się specjalna Biedronka, w amerykańskim pawilonie można za darmo (jeśli dostąpi się zaszczytu posiadania akredytacji lub zaproszenia) zjeść kruasanta i popić go kawą.
To druga twarz Krynicy, której dotąd nie znałem. 4 lata skutecznie unikałem wyjazdu na ten elitarny spęd, do którego, z racji wykonywanego zawodu, jestem odrobinę zobligowany. W końcu ciekawość dołożyła swoje do urlopu kolegi i władowałem się bez wazeliny w paszczę lwa. Torba na kółkach toczyła się „tuktuk” po krynickiej kostce Bauma, mając za konia mnie samego. Może liczyłem na to, że wygrodzę sobie trochę przestrzeni w górach, że nie będzie mnie obchodzić świat niskich manier i dużych pieniędzy.
Przy przedwojennych pijalniach wód mineralnych postawiono dziesiątki pawilonów z lekkich aluminiowych profili i dykty. Porozkładano na płytach ze sklejki czerwone dywany i oto narodziło się Forum Ekonomiczne. Za dnia, na korso urządzonym pomiędzy pawilonami, nie sposób było się nie potknąć o ministra, ministrę, znanego prowadzącego z telewizji, albo prezesa tej czy tamtej państwowej spółki. Wieczorem grawitacja odmawiała jednak współpracy z wielkimi tej ziemi. Nawet tak wielkimi.
Bruk wielokrotnie stawał na drodze ludziom w najmodniejszych kolekcjach Wólczanki. Zapach perfum ustąpić musiał mieszaninie tego co wydzielało pijane cielsko, a gdzieniegdzie rzygowiny oczekiwały już by stać się porannym pożywieniem dla ptactwa. W wygrodzonym miasteczku bogatych szczęśliwców o północy waliło „Ona tańczy dla mnie” i to chyba ze trzy razy. „Wygnanie praptaka” to nie jest melodia polskich elit. Zdecydowanie.
Wszystko to, trochę z daleka, obserwowali gliniarze, oczywiście nie interweniując. Dziś polowanie odbywało się na innego zwierza i inne futerko. Inaczej było, gdy 3 miesiące wcześniej młodziki w mundurach z jakiejś policyjnej szkółki wyłapywały nieletnich amatorów radlera, a Ci z płaczem prosili o upomnienie zamiast mandatu. O tak. Teraz zdecydowanie można było więcej a policjanci wyglądali ładniej w nowych furażerkach i z półautomatyczną bronią.
Poszedłem w nocy na dworzec, bo być może jestem lekko jebnięty, a być może widok szyn mnie uspokaja. Idąc tam łatwo odkryłem, że do elitarnego królestwa vipów z darmową Biedronką może dostać się każdy. Wystarczyło tylko zejść z parkowej ścieżki i już świat z pierwszych stron gazet stawał otworem. Ale chętnych do sabotowania ochrony nie było.
Na absolutnie wyjątkowym dworcu, gdzie kończy się kolej, nie było absolutnie nikogo. Tablica wmurowana w posadzkę informowała, że ten oto dworzec wyremontowali małopolscy kolejarze, a było to głęboko w latach 80-tych. Od tego czasu większego remontu nie było, ale próżno było tu szukać śladu rozpadu. Pomimo tego, że do Krynicy, na Forum Ekonomiczne nikt nie przyjechał koleją, bo pociągi zawieszono na kolejne dni z uwagi na prace torowe w okolicy. Mimo to działała poczekalnia, a chodniki były zamiecione. Na ścianach budynku dworca próżno było szukać zacieków po moczu, nie znalazłem ani skrawka ściany z wlepami o treści, że ten to a tamten zespół to stara kurwa i że jebać go należy. Nie było graffiti. Nikt też nie śledził moich poczynań za pomocą kamer, gdy siedziałem na dworcowej ławce i nie napiszę Wam co tam robiłem. Tylko sporadycznie od strony pawilonów dobiegały zawodzenia, wieszcząc dogorywanie rautu.
Rano szedłem do darmowej Biedronki. Czułem się jak Słowak Janosik, co to ma rabować bogatych, biednych zaś chronić. Równo o 10 szczęknęły drzwi z pcv i do Biedry wlali się głodni. Obyło się bez przepychanek i wkurwienia na zbyt małą liczbę otwartych kas, bo oto portugalski pan zarządził tu szwedzki stół. Można było spokojnie szamać odgrzewaną bułę z humusem, zjeść sobie szwedzki jogurt. Pomiędzy stolikami zaś łaziła dietetyczka z mikrofonem przytroczonym do polika. I wkurwiała wszystkich.
– Wspaniale byłoby dogęścić państwa jogurt nasionami chia. Kto chętny na wspaniałe, pełne minerałów nasiona chia? – chodziła tak między stolikami polując na kogoś, kto wciskał jogurt (ja swój szybko skończyłem, w obawie przed natrętem). Na całe szczęście na talerzyku („proszę spróbować, talerzyki są jadalne!”) został mi jedynie stary zdechły jenot z dodatkiem podpleśniałego octu (czytaj: buła z humusem i serem).
– O, panu to się raczej owoce chii nie przydadzą – spojrzała na mnie pani od diet i zdrowia karcąco.
– Ano nie przydadzą – odpowiedziałem życząc sobie tylko tego, aby wrednie przestała się gapić w ten jadalny talerz, który i tak wszyscy wypieprzali do katucha.
Delegowano mnie na panel poświęcony kolei. Obyło się bez łamiących informacji. Wodę dla bardzo ważnych ludzi poustawiano na stolikach z Ikei, jakich właśnie pozbyłem się z własnego domu. Ministrowie i prezesowie PKP przekazywali sobie jedyny sprawny mikrofon, bo te bez kabla nie chciały działać. Nagle debatę zagłuszył ryk zza ściany. Po chwili zrozumiałem, że to sama Beata Szydło nawiedziła sąsiednią salę. Debatę o kolei w zasadzie można było już skończyć, bo nieodrodna córka Brzeszcz (Brzeszczy?) doprowadzała za ścianą ludzi do orgazmu i niewiele już było słychać po mojej stronie dykty. Wróciłem do Biedry, bo nie było gdzie uciec.
– Na śniadanie bardzo polecam puding. Puding jest zdrowy. Nasze ciało to takie mieszkanie, dbajmy więc o nie. Nikomu nie zależy żeby mieszkać w kartonie, ale żeby móc spać w wygodnym łóżku. Nasze zdrowie nie zasługuje na karton – mówiła pani od diet, a ja chowałem się w kącie Żebronki, żeby nie dopadła mnie znowu.
Uciec chciałem w świat daleki, poczytać coś więcej o ludziach z Falun Gong, którzy rozstawili się przed wejściem na teren biznescenter Krynica. Wiedzę chciałem zaczerpnąć za pośrednictwem darmowego wifi, ale za cholerę nie żarło. Poszło za to z sieci „Zjem Ci Nerkę” (paradoks, jest taki, że na początku XXI wieku – takie są szacunki - około 2000 członków ruchu uważanego w Chinach za sektę zostało zamordowanych a ich organy sprzedano na czarnym rynku). Gdy tak czytałem, przede mną na reklamach pojawiał się typ od pośrednictwa pracy, który sprowadzał ludzi ze Wschodu do roboty w fabrykach Amazona i sklepach wielkopowierzchniowych.
– Na tym zyskujemy wszyscy, Ukraińcy w Polsce to dla Polski znakomita okazja – gadał, a mi przypomniało się, jak zapieprzałem w Holandii przerzucając za pół stawki (połowę zżerała agencja) 16 kilogramowe kartony z butami do zmrożonych zimą kontenerów i trzeba było uważać, żeby palce nie przymarzły do papieru. Wtedy, w Holandii, też widziałem podobne reklamy. Też mówiono, że wszyscy na tym zyskujemy, ale gdy widziałem rodaków, nic nie wskazywało na to, że są szczęśliwi. Żarli całe dnie przechodzące w tygodnie odgrzewaną pizzę marząc o Polsce, w której nic się nie udało.
Życie, czasami pozornie takie łatwe, bywa tak strasznie trudne.