Żar z nieba zaczął się wylewać
na nas już o dziewiątej rano, gdy czekaliśmy na peronie w Krakowie na
opóźniony pociąg do Jarosławia. Mimo wszystko lekki wiatr dodawał otuchy. Chyba
powiał dostatecznie dobrze dopiero wtedy, gdy podstawili Pendolino
do Gdyni. Niemalże słyszalny był skrzekot mew. No, ale dobra nie
będę narzekał, bo w końcu podjechał nasz IC ze sprawną
klimatyzacją, więc było git.
Zapakowaliśmy się z rowerami i
ruszyliśmy w nieznane. Trochę byłem jeszcze myślami na
koncercie Iron Maiden, który widziałem poprzedniego wieczoru. Co ja
bredzę, że trochę. Totalnie byłem tym pochłonięty. Porozmawiać
się ze mną nie dało, bo w kółko walcowałem materiał, który
nagrałem sobie na pamiątkę. Całe półtorej minuty szaleństwa.
Warto było.
Z dwudziestominutowym opóźnieniem
dotarliśmy do Jarosławia i od razu udaliśmy się na tradycyjne
danie regionalne typu pizza. Trochę ten obiad przeciągaliśmy, bo
przed nami była sześćdziesięcio-kilometrowa trasa do pokonania w
nieznośnym upale. Termometr wskazywał trzydzieści sześć,
a plecaki spod stolika zdawałoby się, że krzyczały byśmy tylko
o nich nie zapomnieli. Nie zapomnieliśmy.
Przyjemny wiatr pożegnał nas już w
Krakowie. No trudno, w końcu trzeba było przeciąć tę pępowinę.
Ruszyliśmy w drogę i od razu wyszedł na jaw nasz brak
profesjonalizmu. Okazało się, że połowę odcinka musimy pokonać
drogą krajową. Tak, w ogóle nie przestudiowaliśmy mapy. Po prostu
wybraliśmy najkrótszą opcję w nawigacji. Nie było to miłe
uczucie zwłaszcza, że A. nie przywykła do jazdy z tirami obok. Po
jakimś czasie zjechaliśmy w końcu w lokalne dróżki i zaczęła
dziać się magia.
Bociany stadami przelatywały nad naszymi głowami. Widać było, że chwilę przed nami padało. Słońce pięknie współgrało z parą i lasem, gdy przejeżdżaliśmy przez rezerwat Jedlina. Czuć było życie w tym lesie. Intensywny zapach, którego my mieszczuchy z Poznania nie możemy doświadczać na co dzień. Zupełnie inny świat. Nie chcieliśmy się spieszyć, ale z drugiej strony nie mieliśmy żadnego alkoholu na wieczór. Sami rozumiecie.
Bociany stadami przelatywały nad naszymi głowami. Widać było, że chwilę przed nami padało. Słońce pięknie współgrało z parą i lasem, gdy przejeżdżaliśmy przez rezerwat Jedlina. Czuć było życie w tym lesie. Intensywny zapach, którego my mieszczuchy z Poznania nie możemy doświadczać na co dzień. Zupełnie inny świat. Nie chcieliśmy się spieszyć, ale z drugiej strony nie mieliśmy żadnego alkoholu na wieczór. Sami rozumiecie.
Po chwili zadumy nad pięknem
Roztocza Wschodniego, znaleźliśmy sklep, w którym można płacić
kartą. Tak to nasz kolejna wtopa. Nie wzięliśmy gotówki. Sukcesem zakończyło się ubijanie w ubitym kilku piw, wina i
ciastek. Lżej nie było, ale jakoś tak radośniej się jechało,
nawet pod górkę. Widoki cieszyły oko, co chwilę przejeżdżaliśmy
przez urokliwe wioski, których domy były niewiarygodnie zadbane.
Nigdy wcześniej nie widziałem tak czystych i jak na moje oko
bogatych wsi, choć Filip Springer miałby tu trochę
materiału do Wanny z kolumnadą. Nie ważne to zresztą. Było
ekstra tym bardziej, że w końcu zaczęliśmy rozpoznawać teren,
który znaliśmy sprzed dwóch lat. Nigdy wcześniej powroty nie były
tak romantyczne. Pewnie dlatego, że miejsce, do którego dążyliśmy
było magiczne. W sumie nadal jest. Tuż za rogiem ukazała się nam
nasza Matka Boska Zasięgowa, a w oddali widać już było nasze
miejsce docelowe, czyli Polankę Horyniecką, a w niej dom pośród
lasu, z końmi i bez zasięgu.
Wieczór z resztą gości spędziliśmy
na piciu piwa, grillowaniu i długich rozmowach o zmianach w
regionie, podróżach, pociągach, koniach i Jerzym Pilchu. W dwóch
ostatnich przypadkach nie miałem wiele do powiedzenia, bo zwierząt
raczej się boję, a Pilcha, wstyd przyznać, jeszcze nie czytałem.
Ale kto powiedział, że trzeba przeczytać wszystko naraz. Mam całą
listę smutnych i depresyjnych książek do przeczytania. Kiedyś i
na to przyjdzie czas. Za to A. i S. niemalże rozpływali się
rozmawiając o prozie tego pana. Zupełnie jak dwa lata wcześniej,
gdy zgadali się o książce Łysiaka Francuska ścieżka.
Ja w tym czasie gapiłem się na gwiazdy, bo nigdzie tak dobrze mi się
nie patrzy na niebo jak na Podkarpaciu. Cisza, spokój, spadające
gwiazdy i miliony marzeń do spełnienia. Słowem było co robić.
Nazajutrz
wybraliśmy się rowerami do Łówczy, Gorajca i Narola. Miała to
być skromna, rekreacyjna wycieczka do zabytkowych cerkwi zwieńczona
pysznymi pierogami w knajpie przy Lwowskiej w Narolu, no ale jak to
bywa, wyszło trochę inaczej. Zaraz po wyjeździe z gospodarstwa
spotkaliśmy miejscowego, starszego rowerzystę z Tomaszowa
Lubelskiego, który trenował przed wyprawą do Warszawy i polecił
nam on zajechać do Rudy Różanieckiej. Oczywiście zauroczeni jego
opowieściami o okolicznych atrakcjach postanowiliśmy tam jechać.
No, ale o tym później.
Najpierw była
Łówcza. Droga do niej mogłaby trwać do dziś. Przepiękne pola i łąki przeplatane lasami po horyzont, stada
bocianów poszukujących pożywienia lub fruwających nad naszymi
głowami, cisza i brak samochodów.
Do tych okoliczności dołączył nowiusieńki asfalt, kładziony być
może dwie doby wcześniej i tzw. zgórka, czyli ten stan kiedy
jedziesz rowerem i nie musisz pedałować, bo szybko jedziesz z
górki.
Wieś wygląda na
bardzo zadbaną i schludną z mnóstwem drewnianych domów i uroczych
zagród. Kiedyś była tam gorzelnia, cerkiew, szkoła filialna,
młyn, tartak wodny i wapniarka. W latach 1939-1941 przez wieś
wytyczona była niemiecko-radziecka linia demarkacyjna. Po wojnie w
Łówczy miały miejsce starcia z oddziałami UPA, a w latach 1945-47
wysiedlono liczną tutaj ludność ukraińską.
Cerkiew pod
wezwaniem Św. Paraskewy z 1808 roku odnaleźliśmy zarośniętą na
skraju lasu nieopodal cmentarza. Była zaniedbana i zamknięta, ale i
tak zrobiła na nas ogromne wrażenie.
Ruszyliśmy dolej do Gorajca zobaczyć kolejną cerkiew. Droga była krótka, ale za to niedługa, a wino w plecaku zaczęło ciążyć. Leśny szlak wręcz zachęcał, by poddać się chwili przyjemności. Długo nas przyroda nie musiała namawiać. Usiedliśmy więc na ściętych drzewach i rozprawiliśmy się z zawartością butelki kontemplując przy tym okolicę. Ciekawi kolejnych atrakcji ruszyliśmy w nieznane troszkę weselsi.
Gorajec to
miejscowość z jedną z najstarszych cerkwi greckokatolickich w
Polsce. Została wzniesiona w 1586 roku. To był główny punkt
naszej wycieczki w tej wsi. Naprawdę piękna budowla. No, ale ile
można zwiedzać drewniane świątynie? Troszkę głodni ruszyliśmy
w kierunku polecanej Rudy Różanieckiej.
Jak szybko do Rudy
dojechaliśmy, tak szybko z niej wyjechaliśmy. Okazało się, że
miejsce owszem urokliwe, jak każde na Roztoczu Wschodnim, ale było
tam kąpielisko i masa ludzi, których za wszelką cenę staraliśmy
się unikać. Było gorące, niedzielne popołudnie i trochę się
nie dziwiłem, że ludzie pragnęli wody. Nas to jednak nie
przekonało i czmychnęliśmy do Narola na słynne pierogi u Rubina.
I tu
znowu droga piękna i równa, las gęstszy niż zazwyczaj, cień i
spokój. Nie śpieszyło się nam, ale burczenie w brzuchu co jakiś
czas wybijało nas z tej melancholii i na chwilę przyśpieszaliśmy.
W końcu pojawiła się tablica z napisem Narol. Kochana mieścina,
do której nigdy nie dotarła kolej choć były takie plany, ale
będzie to temat na kiedy indziej. Legendarna knajpa przy Lwowskiej
okazała się zamknięta i obeszliśmy się smakiem. A szkoda, bo to
były naprawdę dobre pierogi. Wróciliśmy do niej jeszcze we
wtorek, ale pierogów nie było i zjedliśmy żeberka. Czy warte
uwagi? Nie sądzę. Ale nie jest to jeszcze blog kulinarny żeby
tutaj te kwestie rozwiązywać. W zanadrzu mieliśmy pizzę.
Skorzystaliśmy, warto było. Jak mówi stare, słowiańskie
porzekadło Każda pizza jest lepsza od hawajskiej.
Wolne od pracy dni
mają to do siebie, że bardzo szybko się kończą. Tak było też
tym razem. Usiedliśmy przy ognisku o 22, zjedliśmy kiełbę i
zrobiła się północ. Żal kłaść się spać w takich momentach.
Następnego dnia
poszliśmy zobaczyć to co zostało ze wsi Stare Brusno, a więc
wodospad po młynie, fundamenty po cerkwi oraz cmentarz w środku
lasu. Wczesną wiosną można jeszcze zauważyć liczne fasady po
domach. To właśnie stąd pochodzi słynna kamieniarka bruśnieńska,
którą można podziwiać w całym regionie. Wieś miała mniej
szczęścia co te dwie poprzednie, bo została doszczętnie spalona
przez Ludowe Wojsko Polskie we wrześniu 1945 roku podczas akcji
przeciwko UPA. Część mieszkańców wysiedlono do Związku
Radzieckiego, a drugą część podczas akcji Wisła. Tutaj to
naprawdę można poczuć smutek i upadek wszelkich wartości z
przeszłości. Mimo upływu lat zdaje się, że w lesie nadal słychać
krzyk i cierpienie. Tylko przyroda zdaje się być zadowolona z tego,
że odbiera swoje tereny zagarnięte jej kiedyś przez człowieka.
Po południu
pokręciliśmy się z S. po Horyńcu-Zdroju. Kiedy pierwszy raz tam
zawitałem to wiele sobie wyobrażałem po tak ładnej nazwie
miejscowości. Nie żebym narzekał, że tam źle, ale poza pięknym
parkiem i mało przepustową stacją kolejową nie za bardzo było co
tam robić. Stacja to jedna z tych, na której zawracają wrony. Za
to kuracjuszy było mnogo. Dobrze pije się leżajskie piwo w knajpie
z pizzą.
Klimat miasteczka przypominał mi nadmorskie miejscowości po sezonie, ale w czasie, gdy było jeszcze ciepło i spóźnieni turyści ostatkiem sił łapali blade już promienie słońca. Całkiem przyjemnie, ale nie na długo.
Dobre gołąbki zjedliśmy na obiad. Potem już się tylko szlajaliśmy po okolicy Polanki i piliśmy wino na moście. Był bardzo ładny wieczór. Słońce pięknie przebijało się przez intensywnie zielony las. Rzeka przyjemnie szumiała tak jak nam w głowach po Liebfraumilch. Ładnie tam. Wieczorem nad horyzontem zaczęło błyskać się, ale jeszcze nie było słychać szczęku żelaza. Smażyliśmy zatem znowu te kiełbasy w ogniu i rozmawialiśmy o różnych rzeczach z kosmosu.
Klimat miasteczka przypominał mi nadmorskie miejscowości po sezonie, ale w czasie, gdy było jeszcze ciepło i spóźnieni turyści ostatkiem sił łapali blade już promienie słońca. Całkiem przyjemnie, ale nie na długo.
Dobre gołąbki zjedliśmy na obiad. Potem już się tylko szlajaliśmy po okolicy Polanki i piliśmy wino na moście. Był bardzo ładny wieczór. Słońce pięknie przebijało się przez intensywnie zielony las. Rzeka przyjemnie szumiała tak jak nam w głowach po Liebfraumilch. Ładnie tam. Wieczorem nad horyzontem zaczęło błyskać się, ale jeszcze nie było słychać szczęku żelaza. Smażyliśmy zatem znowu te kiełbasy w ogniu i rozmawialiśmy o różnych rzeczach z kosmosu.
Rano wieczorne
błyski przerodziły się w przeogromne oberwanie chmury z grzmotami,
błyskawicami i wiatrami. Z wycieczki do Werchraty powoli
rezygnowaliśmy, ale na szczęście po krótkiej pośniadaniowej
drzemce wyszło słońce i czym prędzej udaliśmy się na wyprawę.
Pojechaliśmy przez kamieniołom. Dosyć spory on jest. Krajobraz jak
na księżycu. W sumie mogę to tak tylko sobie wyobrażać, bo tam
nigdy nie byłem hehe.
Werchrata to
przepięknie położona miejscowość tuż przy granicy z Ukrainą.
Cały jej urok ukryty jest w widokach z pól, które wyglądają jak
utkane wzniesienia, równo podzielone i precyzyjnie ułożone. Słowem
jednym gdybym miał miejsce to opisać byłoby – malowniczo. Dodam
jeszcze, że gdybym był malarzem, a nie jestem, to mógłbym tam
tworzyć słynne pejzaże, a na obiad jeździłbym bryczką do
Narola.
Wszystko byłoby
naprawdę super, gdyby deszczowa pogoda nie zaczęła nas ścigać.
Udaliśmy się przez Wolę Wielką, zahaczając tam o przepiękną
cerkiew, do Narola. Zjedliśmy obiad, ale smakował nam tak sobie. A
potem zaczęło padać aż do rana...
Ostatniego dnia
właściwie siedzieliśmy na walizkach. Zwiedziliśmy bunkry Mołotowa
na Wielkim Dziale i ponownie odwiedziliśmy Radruż. Większość
czasu jedliśmy pizzę i piliśmy piwo w Horyńcu. Czekaliśmy na
pociąg, który miał nas zawieźć najpierw do Jarosławia, a
później do Poznania.
***
Czas płynie nieubłaganie i teraz gdy to piszę słychać w oddali chrzęst jesieni. Trzeba się uzbroić w gorzkie żale i przetrwać do kolejnego lata. Roztocze Wschodnie ma w sobie coś przyciągającego, ale chyba tylko nielicznych, bo turystów spotkaliśmy niewielu. Jest tam specyficzny rodzaj spokoju, po który nawet nie trzeba sięgać, by korzystać. Jedyne czego mi tam brakowało to infrastruktury kolejowej. Przydałoby się to tam, żeby siedzieć i się ga(pić).