W poszukiwaniu niestłuczonej szyby. Podróż pociągiem przez Albanię

Po pierwszej godzinie byłem zafascynowany podróżą. Jak 3-latek, który pierwszy raz widzi pociąg. Druga godzina ciągle jeszcze nie była zła, w końcu realizowałem swoje marzenie. Trzecia godzina w zdemolowanym wagonie, to już było trochę za dużo, zwłaszcza, że z krajobrazu zniknęły góry, a zamiast nich pojawiły się góry śmieci i resztki fabryk, okradzionych ze wszystkiego, co zawierało metal. Gdy mijała czwarta skończyła się nam zabrana na okoliczność podróży butelka białego wina i zjedliśmy już wszystkie serbskie paluszki Kiri Kiri, radość zmieniła się we frustrację i smutną refleksję nad syfem, który nas otaczał. W gratisie dostaliśmy jeszcze kwadrans, bo pociąg się, a jakże, spóźnił.




Ale zacznijmy od początku.

Pociągiem w Albanii chciałem pojechać od momentu, gdy pierwszy raz pojechałem do niej w 2016 roku. Znaleźliśmy się wówczas z K. na wielkiej i zrujnowanej stacji kolejowej w Fier, obrzydliwym betonowym mieście, gdzie upadłemu budynkowi, w którym niegdyś tłoczyli się pasażerowie, towarzyszyły pohodżańskie bunkry, robiące za kible na wolnym powietrzu. Nie jeździło tam już nic, lecz po powrocie do Polski dokładnie sprawdziłem czy pociąg w tym kraju w ogóle gdziekolwiek jeszcze jeździ. Okazało się, że jeździ, ale stan tego po czym jeździ nie dawał większej nadziei na to, że jeszcze do tej Albanii wrócę i pojadę pociągiem. W roku 2019 Hekurudha Shqipetare postanowiły jednak zaskoczyć i na złość wszystkim ciągle toczą nierówną walkę z samochodami, które stały się dla Albańczyków czymś czym dla nas są buty. Każdy je ma, a najlepiej jeśli są niemieckie.

Istotnym problemem dla realizacji dość specyficznego marzenia jest też to, że w 4 milionowym kraju uruchamia się „aż” 7 pociągów pasażerskich dziennie. Oczywiście, o ile wszystko pójdzie jak należy. To bowiem, że pójdziecie na stację kolejową, jeśli akurat jesteście w pobliżu torów, nie gwarantuje niczego, bo w ciągu ostatnich paru lat na większości linii pociągi przestały jeździć. Zostały tylko trzy ogryzki linii, gdzie można je zobaczyć, a co bardziej zdeterminowani mogą spróbować wywiedzieć się o rozkład jazdy. To też nie jest proste, bo miejscowi będą odsyłać Cię na dworzec autobusowy, często wmawiając Ci, że pociągu nie ma, albo patrząc na Ciebie jak na durnia. Kiedy wreszcie zlokalizowaliśmy kartkę z rozkładem jazdy okazało się, że nie jest jedyna, a każda wzajemnie sobie zaprzecza.



Na stacji w Szkodrze byliśmy wydarzeniem dnia. Zawiadowca w lekko przetartym garniaku najpierw zaprosił na krzesełko, a potem padła propozycja kawki. Bo propozycja kawki w Albanii paść musi. No, ale dziękuję, nie chcę kawki. To może chociaż dworzec obejrzę? No, dworzec obejrzę.

Okazał się zaskakująco zadbany i czysty. Trudno się temu dziwić, skoro od strony miasta jest zamknięty, a od strony peronu nie bardzo jest po co tam wchodzić, ponieważ Koleje Albańskie w żadnym z kilku miast, gdzie dojeżdżają nie prowadzą już kas biletowych. Co prawda w paru miejscach sufit idzie niebezpiecznie ku ziemi, ale przecież takie jest odwieczne prawo natury. Grawitacji nie oszukasz.

Na pierwszy rzut oka trudno było się zorientować, który z wraków uda się w drogę do Durres. Wagony niespecjalnie różniły się od siebie stopniem dewastacji. Tylko stara czechosłowacka lokomotywa, dołączona do dwóch z nich, które z płaczem wspominały swoją młodość w Republice Federalnej Niemiec, była podpowiedzią, że to właśnie ten zestaw weźmie nas dziś ze stacji spod cudownych Gór Północnoalbańskich, do Durres, nadmorskiej byłej stolicy tego kraju.



Pociąg był atrakcją nie tylko dla nas, ale także dla parki, która smartfonem robiła sobie na lokomotywie samojebki i plenerowe zdjęcia z nienaturalnie wypiętym tyłkiem. Aż w końcu przyszedł w dresie maszynista, co wróżyło ruch w interesie. Pani konduktora nerwowo uwijała się z myciem podłóg w pociągu, jakby to miało ocalić wizerunek HSH. Po chwili zainkasowała od nas 150 leków (nieco ponad 5 złotych) nie wydając biletu. I mogliśmy jechać, wybierając sobie siedzenia przy którejś z szyb, na których pajęczynka powstała od uderzenia kamieniem dawała szansę na w miarę dobrą obserwację przestrzeni.

Z gwizdem zawiadowcy ruszamy. W dwóch wagonach może ze 20 osób i tak to już będzie do końca. Choć przyznać należy, że amatorzy podróży z HSH dość często zmieniali się na poszczególnych stacjach. Z pociągiem nie bez szans ścigali się rowerzyści. Przed jedną ze stacji poruszający się z prędkością od 10 do 20 km/h pociąg stał się narzędziem treningowym dla nastoletniego biegacza, który mierzył się z pociągiem na odległości około kilometra. Z ostro bujającego się po potwornie krzywych torach pojazdu na starym dworcowym budynku dostrzegłem niemal zatarty napis obwieszczający ludziom, że stojący na czele partii Enver Hodżą poprowadzi Albanię do świetlanej przyszłości. Napis mocno wyblakł, morderca, w roku mojego urodzenia, poszedł do piachu. Ale lepsze pełźnie powoli. To sprawia, że część starszych osób chętnie wraca do nacechowanych życzliwością wspominek o „najlepszym uczniu Stalina”, jak się Enver kazał tytułować.



Przejeżdżający pociąg budził bardzo różne emocje. Na jednej ze stacji młody Cygan wbił się do pociągu i przez kilkadziesiąt minut uskuteczniał w nim spacery. Nie miał biletu, ale konduktorce nie chciało się z nim walczyć i pouczyła go tylko, że ma nas nie wkurwiać, co będzie gwarancją jego podróży do wybranej stacji przeznaczenia. Gdzieś indziej, na środku pola trzech dzieciaków stało w rzędzie. Pierwszy ciskał w pociąg kamieniem, drugi pozdrawiał nas machając, a trzeci nie mógł zdecydować się na żadną z czynności. Kolejne kamienie poleciały w pociąg już przed samym Durres. Obie próby ustrzelenia państwowej własności zakończyły się porażką. Ale, sądząc po burtach pociągu, co najmniej kilkaset razy znudzeni albańscy chłopcy mieli co świętować. W pociągu była jedna szyba, która nie została rozbita.

Tuż przed Durres pociąg przyspieszył do 40 km/h, a może nawet do 60-tki. Z otwartych drzwi na końcu składu patrzyłem jak dróżnicy opuszczali szlabany, na końcu których umieszczono balast z kamieni powiązanych sznurkiem. Pustymi oczami spoglądały na pociąg świetlne semafory, w których od lat nie było żarówek. 

Minęliśmy jeszcze dwa pociągi. pierwszy z nich jechał do Szkodry, skąd odjechaliśmy, drugi zaś odjeżdżał z mozołem w kierunku Elbasan. Z Durres, dokąd dojeżdżaliśmy, można było jeszcze pojechać do Kashar, pod Tiraną. Tylko nie bardzo wiadomo po co tam jechać... Jeszcze kilka lat temu HSH dojeżdżały do samej stolicy, ale w miejscu dworca, za kasę deweloperów, miasto wolało sprawić sobie czteropasmową drogę. Za to z pierwszymi w kraju ścieżkami rowerowymi.



Gdybym po 4 godzinach jazdy w toalecie znalazł lustro, mógłbym się w nim przejrzeć i zobaczyć w nim człowieka, któremu co najmniej odwaliło. Którego marzeniem był przejazd zrujnowaną budą dystansu 100 kilometrów w tempie średnio wprawnego kolarza. Ale lustra nie było. Był za to gigantyczny konik polny. A to, co powiedziałoby mi lustro, ujrzałem w zmęczonych oczach Moniki, którą powlokłem w te męczarnie.


Na stacji w Durres powitały nas liczne kolejowe wraki i srający na środku autobusowego placu wielki pies. Namalowany flamastrami rozkład jazdy pociągów, na którym widniało 7 pozycji, budził co najwyżej politowanie, równie wielkie jak życzenia przyjemnej podróży, wypisane pod nim. Z pobliskiej piekarni szedł zapach pieczywa, który dojrzewał w delikatnej mgle spalin z minibusów. Pociągiem w Albanii nie pojechałbym dalej nawet za dopłatą. Hekurudha Shqipetare sprawiły, że podróż przestała być celem samym w sobie, a to cel, nawet z defekującym wilczurem, okazywał się być bardzo pożądany.

Michał.