Jezdnia ucieka przez dziurę w podłodze. Z przemytnikami do Rumunii


 

Trzy wagony spokojnie pamiętające czasy Chruszczowa i olbrzymia, dieslowska lokomotywa. Tak wyglądał pociąg, którym mieliśmy dotrzeć z Czerniowców w pobliże ukraińsko-rumuńskiego przejścia granicznego Siret-Badul. W osobówce panował swojski syf, jechaliśmy może 30 kilometrów na godzinę, drewniane ławki odkształcały nasze kręgosłupy trzeszcząc niemiłosiernie. 

Okna otworzyć nie sposób, pot lal się strumieniami z pasażerów obserwujących rozpad niegdyś zadbanych bukowińskich wsi. Było ich niewielu, więc konduktor nie miał wiele pracy, nie zarobił też na łapówkach, które przyjmował nie wydając w zamian biletów. Stare kobiety wiozły na rynek kury, jajka, trochę warzyw i młode świnie poupychane w jutowych workach. Bilet kosztował równowartość dwóch piw.

Przed końcową stacją żołądek wypchany po brzegi słonym, białym serem i moskiewską kiełbasą zaczął dopominać się o swoje. Ścigając się z czasem, mocno zatrzasnąłem za sobą drzwi wagonowej toalety. Przestałem zmagać się z naturą dokładnie w momencie, kiedy gwałtowne szarpnięcie i pisk hamulców uświadomił mi, że dotarliśmy do celu. 

Zacząłem walkę z drzwiami, które mimo wielokrotnych szarpnięć, nie chciały się otworzyć. Wiedziałem, że jeszcze chwila niezdecydowania, a pociąg pojedzie dalej, ze mną w kiblu. Oddalając się znacznie od granicy. Zaparłem się o pobielone białą farbą okno i z całej siły kopnąłem w oporną materię. Wióry się posypały, drzwi drgnęły. Rozstąpiły się wrota sracza, jak Morze Czerwone, choć bliżej nam było do Czarnego.

Wzrok konduktora, który, jak się okazało, obserwował z zewnątrz obojętnie jak sobie poradzę, nie wyrażał niczego. Moje tłumaczenia, ze wcale nie chciałem, ze zwyczajnie się zacięły, nie były potrzebne. Facet ze zrozumieniem pokiwał głową i wskazując na powyginana w kilku miejscach framugę. Wyjaśnił, że nie ja pierwszy podjąłem walkę i pewnie nie ja ostatni.

***

Pogranicznicy na stacji zbijali bąki na taboretach. Nie mogli zrozumieć co robimy w tym miejscu. Spodziewałem się, że tekst “Kocham Ukrainę” może być kluczem do uproszczenia procedury, ale stało się inaczej. Po 10 minutach kontemplacji polskich paszportów i sprawdzeniu plecaków na okoliczność posiadania materiałów wybuchowych bądź skóry z węża, w końcu odzyskałem i odpowiedz na pytanie, w którą stronę iść w kierunku samochodowego przejścia granicznego. Zanim jeszcze zbliżyliśmy się do niego, nasze ścieżki przeciął Stiopa. Kowal, lat 55.

Stiopa zarabiał tyle, ze z trudem wiązał koniec z końcem. Miał taki babciny wyraz twarzy – uosobienie dobroci i alkoholowego zatracenia, był przeraźliwie chudy. Napiłem się z nim samogonu, który przyniósł ze swojej altanki, a potem postawiłem piwo, słuchając historii o tym, kto ile ukradł i kto kogo podpalił. Ani się obejrzałem, a ze Stiopą upłynęły dwie godziny. 

Bardzo go kochałem. Po tym bimbrze kochałem wszystkich. Z szacunkiem podchodziłem do pograniczników, którzy jeszcze niedawno dla zabawy nas nękali, a spękany od słońca i przeciążonych ciężarówek asfalt był od zawsze swój.

***

Na stopa złapaliśmy zaporożca i szybko dojechaliśmy do przejścia granicznego. Udręczony upałem patrzyłem z nadzieja na rumuńska stronę, chociaż wszystko, poza literami alfabetu, było tam podobne. Ale granicy przekroczyć się nie dało.

– To przejście dla samochodów, nie dla pieszych – burknął ukraiński pogranicznik z czapką typu lotniskowiec, a ja wiedziałem już, ze nie chodzi o to, ze moje płuca to nie silnik benzynowy, a nogi to nie koła. Chodziło o łapówkę.

– Nie dostaniesz – burknąłem do siebie. Nie wiem czy to słyszał, bo zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic, poszedł na swoje stanowisko przy szlabanie. Nie miałem ochoty na wywalanie połowy zawartości lichego portfela na łapówki. To były czasy gdy 500 złotych miało starczyć na dwutygodniowe wakacje w Rumunii. 

Miałem dość dawania w łapę, tym bardziej, ze kilka dni wcześniej postawiony pod ścianą w bramie lwowskiej kamienicy musiałem dorzucić się do fajek dwóm ukraińskim policjantom, tracąc w sumie 20 euro. Grozili, że mandat za jakieś błahe, wydumane przewinienie, będzie wielokrotnie wyższy. 

Szukałem kogoś, kto zechce podrzucić mnie 500 metrów dalej, do rumuńskiego raju, gdzie czekały już dumnie zawieszone na szpicach flagi bratniego eurosojuzu. Jeden z kierowców chciał za podwózkę 50 dolarów. Na taką propozycje, znając zasobność swojego portfela,  pozostało mi wybuchnąć śmiechem.

Ruch był tu naprawdę niewielki. Jeszcze kilka lat wcześniej przemyt kwitł i pewnie dawno był bym po drugiej stronie. Od czasu, kiedy Rumunia weszła do Unii bardzo uszczelniono granice a kary finansowe za przerzut towarów znacznie wzrosły. Mimo tego nie traciłem nadziei, choć samochodów było jak na lekarstwo a w dodatku skończyła się nam woda. Pagórkowata Bukowina była wysuszona na wiór i nie wiem jakim cudem mundurowi wytrzymywali w skrojonych na radziecka modle mundurach.

– Ej, turysta, gdzie chcesz jechać? – zapytał facet z białej Łady, o której myślałem, ze została zepchnięta na pobocze i nigdy już nigdzie nie pojedzie.

– Za ile weźmiecie nas do Rumunii? – zapytałem, nie marząc nawet o tym, że na tym check-poincie można coś załatwić za piękny uśmiech.

– Nie chce pieniędzy, tylko powiedz mi co przemycacie. 

– Nic, nawet papierosów nie mam, bo nie palę – odpowiedziałem. Spojrzał z początku z niedowierzaniem, ale po chwili dotarło do niego, że na serio jesteśmy turystami.

– No dobra, do maszyny.  Weźmiecie trochę petów i najwyżej będziecie świecić oczami, że nie wiecie o co chodzi. Igor jestem. Tylko poczekajcie, bo żona musi się zapakować.

Zapakować? Nie, nie pomyliłem się. Żona Igora, ponaglana przez niego w niewybrednych słowach, właśnie była w trakcie wkładania pod spódnicę 6 albo 7 sztang Pryłuków – tanich ukraińskich petów. W tym czasie jego ręce, jak dłonie sprawnego modelarza, wykręciły tablice z prędkościomierzem. Władował tam kolejnych kilka sztang papierosów. Nam jednak nie dał żadnych (albo dobrze nie pamiętam).

Kiedy usiadłem z przodu, podłoga w Ładzie delikatnie się ugięła. Przez kilka dziur w skorodowanej blasze widziałem jezdnie. Ruszyliśmy. Miałem dość skwaru i cieszył mnie każdy ruch. Na wszelki wypadek do swojego paszportu Igor włożył 20 dolarów. Tak jak się spodziewał, jego dokument wrócił już bez wartościowego papierka. Zniknął gdzieś w przepastnej kieszeni rumuńskiego pogranicznika.

Leciwa Łada i jej czwórka pasażerów, czyli my, rozpędzała się na równej, świeżo wyremontowanej za unijna kasę rumuńskiej drodze. Samochód, z każdym zakrętem, wpadał w przedśmiertne drgawki. To jednak nie skłaniało Igora do ograniczenia prędkości. Nawet w wioskach, gdzie romskie dzieci grały na ulicach w piłkę, siła radzieckiej motoryzacji musiała być siłą radzieckiej motoryzacji.

Gdy wjechaliśmy na kilkanaście kilometrów w głąb rumuńskiego interioru pomiędzy parą przemytników, rozpętała się kłótnia, która po chwili ucichła tak szybko, jak się zaczęła. Kiedy wskazówka prędkościomierza dobiła do setki przypomniałem sobie, ze nasze plecaki leża na drucianej konstrukcji na dachu przywiązane sznurkami. Podzieliłem się obawa o stan bagażu z Igorem, który gwałtownie wcisnął pedał hamulca.

Wywołało to odwrotnie proporcjonalne do skali gwałtowności ruchu nogi spowolnienie auta. Łada rozpędzała się bowiem do setki chyba w 2 minuty, ale z setki do zera w dół nie było wiele szybciej. Zatrzymaliśmy się chyba po 200 metrach, aby stwierdzić, że z plecakami wszystko okej. A skoro tak, nie ma sensu wrzucać ich do auta. I nie ma sensu jechać wolniej.

Kilka kilometrów dalej, ta sama operacja hamowania od 100 do zera powtórzyła się,  tym razem z inicjatywy Igora. Zaciekawiony spojrzałem na żonę Igora, wyczekując odpowiedzi, dlaczego stanęliśmy pośrodku pola. Czyżby po to, by obejrzeć zachód słońca? Kobieta uśmiechnęła się do mnie i błyskawicznie zaczęła dziurawić rajstopy, wyciągając spod spódnicy setki paczek Pryłuków.

– Szybciej, job twoju mat'– warknął Igor do swojej przemytniczej wybranki. Jednocześnie wyciągał zza kierownicy pozostałe pety. Po chwili wszystkie papierosy znalazły się w czarnym worku. Podobnym do tych, w którym wynosimy na śmieci, albo wkładamy do nich topielców. W mgnieniu oka cały worek znalazł się w kępie traw, a my, jak gdyby nigdy nic, pojechaliśmy dalej w stronę Suczawy. 

Na kilka kilometrów przed miastem rozstaliśmy się, żegnani serdecznie, obserwując jak ugięta na prawą stronę Łada znika wśród pagórków, szorując podwoziem o unijny asfalt.

***

Kilka dni później wlepiałem swoje zmęczone oczy w tablice dziękczynną poświęcona prymasowi Glempowi. Taka była umieszczona na pierwszym piętrze Domu Polskiego w wiosce Paltinoasa, w której za asfaltową ulicę zapłacił Aleksander Kwaśniewski i z tego powodu wszyscy tu kochali Polaków, nie tylko Ci, którzy byli potomkami XIX wiecznych górników, których zwabił tu zarobek.

Piliśmy wódkę Stalinskaya z przemiłymi potomkami XIX-wiecznych polskich migrantów ze Spiszu, których przygnała na Bukowinę obietnica dobrze płatnej pracy w kopalni. Mieszaliśmy rumuński i polski, ukraiński i rosyjski. 

Była tam też para Polaków, którzy zbłądzili tu tak jak my. Udało im się dotrzeć do Suczawy jedynym rejsowym autobusem z Czerniowców. Opowiadali historię swojej podróży. Jeden jej element wydał nam się szczególnie ciekawy.

– W środku pola kierowca autobus zatrzymuje się. Prehistoryczny Ikarus staje pośrodku pola. Kierowca wpada w krzaki, wyciąga z niego plastikowe czarne worki i ładuje je do środka... – opowiadał rodak. 

Poznałem więc przyczynę, dla której worki ze szlugami lądowały w polu. Zrobiło się melancholijnie. Za oknem przejeżdżał właśnie pociąg ze stacji Gura Humorului do Suczawy. Kilka tygodni później z linii kolejowej nie było co zbierać, bo zmyła ją powódź. Potomkowie polskich górników byli skazani na łapanie stopa na drodze zbudowanej z inicjatywy Kwaśniewskiego.