Rodzynki


Może lepiej byłoby zacząć zupełnie z innej strony i trochę pobiadolić o czymkolwiek. Tyle razy już dziś próbowałem coś napisać, że zgłupiałem do reszty. Za każdym razem wychodziło mi na początku, że pada deszcz, jest mrok i jest smutno. Od razu wiadomo, że wszystko zmierza do wypicia czegoś w bramie i łażenia po ciemnych ulicach. Bo gdy pada i zimno, i wieje, to zawsze trzeba coś wypić. Potem trzeba jeszcze wspomnieć o dawnej miłości, która przepadła jak stara baba w internecie i w kółko powtarzać, że teraz to już zawsze się będzie samemu i takie tam.
Dalej w tym klimacie dziś się już nie rozkręcę. Właśnie włączyłem TPN25 i cały czar melancholii prysł. Spychacz to naprawdę świetna piosenka szkoda, że w radiu nie grają. No ale ja tak naprawdę ani o smutku, ani o muzyce nie chciałem dzisiaj pisać. (Tak naprawdę chciałem, ale mi nie wychodziło). Będę teraz starał się, żeby każdy z czytelników nie wiedział, o czym jest ten tekst i popiszę kilka zdań z czapy, że niby będzie spójnie, ale każde o niczym.


Gdy byłem małym chłopcem, to lubiłem jeść rodzynki. Niektórzy koledzy mówili na nie rydzynki. Zupełnie tego nie rozumiem, ale gdy byłem małym chłopcem, nie widziałem również, jak się łuska pestki słonecznika w ustach bez pomocy rąk. W sumie sztuki tej nie opanowałem do dziś, a połowa wiary z mojego osiedla tak właśnie robiła. Trzymali ręce w kieszeniach i pluli łuskami dookoła siebie. Oni nie jedli rodzynek, oni chodzili po mirabelki do pobliskiego sadu. Może dlatego, że nie jedli wyschniętych winogron, potrafili jeść słonecznik, jak profesjonaliści. Ciekawe czy teraz też tak potrafią. Teraz już nie jem rodzynek. Prawdziwego powodu w tym tekście nie podam, bo jest to smutna historia na inną okazję. W wersji nieprawdziwej przestałem je jeść, bo kiedyś po zjedzeniu znacznej ilości usłyszałem, jak rozmawiają ze sobą trzy koniki polne i umawiają się na pociąg do Budowa. Wiadomo przecież, że pociągi ze Słupska przez Dębnicę Kaszubską do Budowa nie jeżdżą już od dawna. Nawet wtedy, gdy byłem małym chłopcem, to nie jeździły. Przestały jeździć od razu po wojnie, bo tory wywieźli wybawcy ludów Europy zza Buga.


Wzięło mnie trochę na wspomnienia przez te rodzynki i nie mogę poprawnie wykoleić tego tekstu, choć wielu pewnie uważa, że zrobiłem to już dawno. Teraz muszę się posunąć do czegoś naprawdę absurdalnego. Robur zabójca kur. YYY.


Mój laptop jest już bardzo stary i gdy skończę pisać zdanie, to siedzę i patrzę, jak pustą przestrzeń arkusza LibreOffice Writer (to nie jest tekst sponsorowany) wypełniają znaki.


Mam taką teorię i poniekąd się ona sprawdza, że gdy nie skończę tekstu za pierwszym podejściem, to go trudniej ukończyć później. Często sobie powtarzałem, że skończę, jak wymyślę coś lepszego, ale za każdym razem okazywało się, że lepsze było na początku. Pamięć później płata takiego figla, że zapominam, o czym chciałem napisać. Tak też mniej więcej czuję się teraz i najchętniej z tego wszystkiego wsiadłbym w pociąg i pojechał daleko stąd, na przykład do wieczności.


Będę pomału już kończył ten bełkot. Myślę, że optymizmu wystarczy już na resztę działalności bloga tego. Postaram się, żeby za kolejnym razem nie było już tak wesoło. Poza tym lubię jeździć pociągami, jeść pączki, czytać książki i gapić się na wrony.