Powoli na śmierć pociągiem

S-bahn i U-bahn w Berlinie działa tak, że o 1:04 za oknem wciąż hałasują koła podmiejskiej kolejki. Jak ktoś lubi ciszę, to okno powinien przymknąć, choć ciężko to zrobić, gdy na dworze o tej godzinie jest ciągle powyżej 20 stopni Celsjusza. Więc piszę. 

xxx

Na kamienicach w byłym Zachodnim Berlinie wciąż jeszcze można znaleźć tablice z treścią, że tą to a tamtą odbudowano w ramach akcji podnoszenia z ruin Berlina pod koniec lat 40-tych. Przedsięwzięcie było olbrzymie, bo alianckie bombardowania były tu liczne, a szaleńcza obrona Berlina z wiosny 1945 roku dołożyła swoje. Secesyjne kamienice Schoneberg udało się odbudować między innymi dzięki temu, że mostem powietrznym dosyłano tu z wolnego świata cegły (tak, cegły samolotem) i cement. Dzieciaki też nie miały najgorzej, bo z niego zrzucano im cukierki. Tak przynajmniej mówi berlińska miejska legenda. 

Ale nie wszystko odbudowano. Niedaleko kanału Landwehr, jakieś 300 metrów na północ od stacji metra Mockernbrucke stoi sobie ruina, odpicowana jak Koloseum. Cegły, które normalnie oberżnęły by się na głowy grający w pobliżu w piłkę dzieci, specjalnie zabezpieczono. Wyglądało to jak gotowy element wojennej dioramy w skali 1:1, gotowy do zagrania w filmie. Roślinne motywy na resztkach elewacji były liczne, że aż sobie pomyślałem, że to resztki synagogi. Ale to był dworzec Anhalter. 

Z peronu pierwszego o 6:07 zazwyczaj odchodził pociąg do Drezna. Na specjalne zarządzenie od gorącego czerwca 1942 do podłego zabłoconego marca 1945 roku Koleje Rzeszy dołączały do składu w kierunku Drezna (z wagonami do Pragi) dwa wagony trzeciej klasy. Nie było trzeba się spieszyć z organizacją pociągów, bo tysiącletnia Rzesza trwać miała tyle właśnie przynajmniej, a wiadomo było, że Żydzi w Berlinie to dla nazistów problem istotny, ale nie było co niepokoić Niemców widokiem napierdalanych pejczami sąsiadów. Wiadomo, stolica, dęby na bulwarach wolą wodę zamiast krwi. 

Więc tych, co ich wcześniej nie zagazowano, powoli tramwajem (!), ciężarówką, albo autobusem, z zachowaniem sawuarwiwru odprowadzano w miarę grzecznie na Anhalter, z którego dziś została ściana frontowa. Nie tłoczyli się jadąc do Theresienstadt w dzisiejszych Czechach. Wagon trzeciej klasy nie był bydlęcy, a w dwóch wagonach pakowano maksymalnie po setkę ludzi. Więcej pasażerów jeździło w takich wagonach za bezwojnia i to poza godzinami szczytu. 

Bez rozgłosu niepotrzebnego społeczeństwu sterowanemu przez fanatycznego debila, nawet gdy na Berlin spadały bomby, do wagonów z siedzeniami z listewek i ze stolikami, a nawet z parowym ogrzewaniem, wprowadzano ludzi. Powoli odjeżdżali z opaskami z Gwiazdą Dawida. Do momentu, gdy Alianci w marcu 1945 roku zbombardowali Drezno tak bardzo, że na węźle kolejowym przed głównym dworcem miasta szyny od temperatury wytworzonej przez pożary posklejały się ze sobą. 

Z trzech berlińskich dworców, w tym z Anhalter Bahnhof, wywieziono w jedną stronę w latach 1941 – 1945 50 tysięcy Żydów, którzy jakimś cudem przetrwali w mieście prawie 10 poprzednich potwornych lat od początku panowania pana z wąsem. Jednak tylko na Anhalter, skąd pojechało prawie 10 tysięcy ludzi, używano do tego cywilnych składów. Tych, którzy jechali na urlop, do pracy, w sprawach służbowych, od tych, którzy jechali na śmierć, dzieliła odległość niewiele ponad jednego metra. Tyle ile wynosi przestrzeń pomiędzy ścianą jednego, a ścianą drugiego wagonu. Anhalter to dziś wyłącznie te ruiny i peron metra. Jak ktoś się znudzi w spa obok, może podumać nad złożonością ludzkich losów.


Michał