Jesienią, chwilę przed listopadową nędzą i rozkładem wszystkiego
dookoła, przesiadywaliśmy zwykle z kolegami na dachu kotłowni, która
była niską przybudówką przy bloku. Tam działo się najwięcej na osiedlu,
zwłaszcza w czasie dyktatury żółtych liści. Na placu przed kotłownią był
ogromny skald drewna i węgla, dla nas jedenasto i dwunastolatków -
ogromna przestrzeń do zabawy. Trochę dziwna była to zabawa, bo
najbardziej upodobaliśmy sobie wrzucanie węgla przez zsyp do hali
kotłowni. Kamienie toczyły się po stromych ścianach zsypu i z głuchym
hukiem kończyły pod obskurną ścianą. Ale nie to było największą frajdą.
Najbardziej podobało nam się, gdy odpowiednio się tym zajęciem
pobrudziliśmy.
Bo wówczas wydawało nam się, że im bardziej człowiek brudny, tym bardziej zapracowany musi być. Tak strasznie chcieliśmy wyglądać na dorosłych, poważnych i brudnych ludzi. Pić piwo i palić papierosy po pracy, jak robią to wszyscy pracownicy osiedlowej ciepłowni. Wtedy nawet za bardzo nie wiedzieliśmy do czego są papierosy i po co dorośli piją piwo, ale mimo to, chcieliśmy być tacy, jak oni.
Bo wówczas wydawało nam się, że im bardziej człowiek brudny, tym bardziej zapracowany musi być. Tak strasznie chcieliśmy wyglądać na dorosłych, poważnych i brudnych ludzi. Pić piwo i palić papierosy po pracy, jak robią to wszyscy pracownicy osiedlowej ciepłowni. Wtedy nawet za bardzo nie wiedzieliśmy do czego są papierosy i po co dorośli piją piwo, ale mimo to, chcieliśmy być tacy, jak oni.
Najwięcej
o używkach wiedział S. i jako pierwszy zaczął zbierać niedopałki.
Dziwiliśmy się bardzo, po co to robi, bo za każdym razem, gdy dopalał
peta, było mu niedobrze i strasznie kaszlał. Nie robiliśmy nic, żeby go
powstrzymać, bo to było takie ekstra i nielegalne. Po za tym ,była to
część przygody, bo zawsze wtedy chowaliśmy się w krzakach za boiskiem,
zwanym "łemblej" i lukaliśmy, czy nie wraca z grzybów lub ryb czyjś
rodzic.
Wówczas, gdy my przesiadywaliśmy przy kotłowni
rojąc związane z wszelakim brudem plany, druga młodzieżowa część
osiedla, ta niegrzeczna i znarkotyzowana, chodziła (ciągle mamy
pochmurną jesień) na kłusownictwo. W górnej części rzeki Skotawa swoje
tarło miała troć. S. znał się na rybach i zwierzętach, i wiele nam wtedy
opowiadał o kłusownictwie, wędkowaniu, i polowaniach z ojcem. Byliśmy
pełni podziwu dla jego wiedzy w tym temacie, bo w szkole jechał na
samych laczkach i dwójach. Nawet z biologii nie szło mu najlepiej, za to
po lesie łaziło się z nim jak z najlepszym przyrodnikiem. Wiedział
wszystko o wszystkim, co nas otaczało. No i był najszybszym biegaczem
jakiego poznałem w życiu. Taki Usain Bolt from post-pegieer.
Jak
padało i wiało to nie za bardzo było co robić. Dopiero, gdy nad wsią
przeszło coś w stylu huraganu, zaczęło się robić wesoło. Przynajmniej
dla nas, dzieciaków, bo dorośli to raczej nie byli zadowoleni z
ciemności. My biegaliśmy po osiedlu z latarkami i świeciliśmy ludziom po
oknach. Ot, taka rozrywka, a ile nam sprawiała przyjemności. Ciekawiej
robiło się, gdy szliśmy nad rzekę, bo o tej porze roku wylewała na
okoliczne łąki. Ten, kto miał wyższe gumowce, wygrywał wszystko. S.
przyszedł kiedyś w woderach ojca. Były na niego zdecydowanie za duże,
ale dzięki nim wszedł po pas do rzeki. Wszyscy mu tego zazdrościliśmy.
Później wyszło na jaw, że poleźliśmy nad wodę i dostaliśmy szlaban na
wychodzenie na dwór. Naszej sytuacji nie poprawił P., który potknął się
raz na mokrym kamieniu i wylądował plecami w rzece. Wszystkie
podręczniki przepadły. P. już nie mógł chodzić z nami do szkoły. Rodzice
odwozili go każdego dnia samochodem. Trochę było nam przykro, bo P.
zawsze wymyślał super zabawy.
Nasze przygody zakończyły
się po gimnazjum. Każdy poszedł do innej szkoły i wspólne ścieżki się
rozeszły. Już nawet nie gadamy ze sobą, czasem wydaje mi się, że
moglibyśmy się spotkać, ale w sumie po co. Dwa lata temu widziałem S. w
autobusie i przez pięć minut powspominaliśmy stare dzieje, a resztę
drogi do Słupska przemilczeliśmy. Było dziwnie. Niektórych znajomości
nie da się odkopać. Tak sądzę.