Jutro zobaczę Atlantyk


O 11 zostawiłem za sobą po raz pierwszy od kilku dni słoneczny Rotterdam. Słońce suszyło kałuże przed dworcem, w których w papierowe flupy obracały się resztki jointów, dopalanych nerwowo przez oczekujących na międzynarodowe ekspresy.

Dojechałem do Paryża superexpressem Thalys. Pociąg najlepsze lata miał już za sobą, o czym świadczyła lekko powycierana wykładzina i siedzenia obite czerwonym materiałem, który zadawałby szyku w latach 80-tych, ale teraz było to już trochę passe. poza tym było dość ciasno, ale za to bardzo szybko. Z Holandii do Paryża jedzie się bowiem tylko 2 i pół godziny. Ledwie człowiek zdąży wypić piwo w restauracyjnym, a już jest w trzecim, po Holandii i Belgii, kraju.



Hostel wynająłem przy stacji metra Exelmans, a na pierwszy spacer poszedłem do Lasku Bulońskiego. Bo był blisko. Tylko nie doceniłem jego wielkości i szwędałem się tam 3 godziny. Turystów, poza mną, było bardzo niewielu, spotykało się niemal wyłącznie biegaczy, rolkarzy, rowerzystów. Widziałem też prostytutki, ale godzina 13 to nie był nawet początek biznesu, więc jedynie ospale przeciągały się między krzakami i drzewami. Przy wyjściu z ogrodów różanych Bagateli, idąc w towarzystwie 5 kotów, widziałem niewielkiego vana, z wyrem w środku, gdzie dokonywały się cielesne uciechy. Coś a’la przewoźny sklep, ale nie z pieczywem, tylko określoną usługą.



Metrem zapchanym po sufit pojechałem na stację Pigalle. Zapomniałem sprawdzić, czy rzeczywiście na placu przy którym ją zbudowano są najlepsze kasztany, ale o kasztany potykałem się wszędzie, więc pewnie te jadalne też miały swój najlepszy czas. A trzeba wiedzieć, że wrzesień właśnie przepoczwarzał się w październik. Wspinałem się w górę Montmartu, nie do końca wiedząc co chcę zobaczyć w tym miejscu i czego oczekiwać. Doszedłem do stacji Abbesses, która swoje 5 minut miała w filmie Amelia. Dlatego właśnie przeżywała oblężenie zarówno nad ziemią, jak pod ziemią. Japończycy, Chińczycy, Azjaci generalnie, blokowali korzystanie ze stacji zwykłym pasażerom. Trzeba było uważać, żeby nie dostać w łep selfistikiem. Po spacerze po Lasku Bulońskim, to było prawdziwe turystyczne piekło. Wszędzie wrzask, wrzawa i wrr. Najgłośniej darli się Polacy.

– Daria, kurwa, gdzie ty się podziewasz – wrzeszczała blond piękności zdrowo po 50-tce.

- Jidę, Jidę. Byłam popatrzeć na tote toto tam – pokornie odparskiwała Daria (lat około 45) – Weź Ty zoba na parasole, weź zobazoba – wrzeszczało to podniecone i oszołomione. I miotało się szyldami wystaw, uważnie stąpając pomiędzy kostkami brukowymi, w których zastygły wymiociny. Oby tylko ufajdać srebrnych, niedzielnych szpilek. 



Ludzi waliło w dół i w górę setkami. Nie jestem w stanie ocenić po co ludzie gromadzą się w sotnie i kolonizują ładne dzielnice, miasta, ulice, przestrzeń generalnie. Wszystko było tu rozdeptane i zmemłane, a na domiar złego nigdy już nie wróci do normalności. No bo czy po Amelii Montmartre przeżyje jeszcze kiedyś chwilę spokoju? Kiedy? Podczas trzydniowej ulewy? Podczas zimy stulecia? Kiedy hordy wściekłych Francuzów zaczną palić sklepy, bo podwyższono podatek za benzynę o 2 centy na litrze? Każdy dzień dobrej pogody będzie wrogiem tej dzielnicy, czyniąc z nią turystyczną wydmuszkę samej siebie.

Kilkadziesiąt metrów od Atelier Pabla Picassa rozłożyli się rastamani. Grali przepięknie. Była gitara, flet, skrzypce, pudło, cahon (ja musiałem sprawdzić w internecie jak to się nazywa, więc Wy też możecie sprawdzić, co to jest). Robili muzykę tak kompletną, pełną zwrotów, niezwykle melodyjną, że przesiedziałem z nimi godzinę. Było jeszcze ciekawiej, gdy do muzykowania dołączył się Marokańczyk, który dorabiał partie wokalne do improwizowanej muzyki, robiąc sobie przerwy na dojaranie haszyszu. Och, jakże przyjemny był w tej chwili Paryż.



Chciałem iść jeszcze na cmentarz Montmartre, bo liczyłem na trochę spokoju. Ale nad cmentarzem rozpięta jest droga szybkiego ruchu, którą zbudowano w 1889 roku, by ułatwić dojazd do centrum gościom wystawy światowej (pokazano wówczas także Wieżę Eiffla). Skoro więc o ciszy rodem z warszawskich Powązek można było zapomnieć, nie widziałem możliwości kontemplowania ludzkich losów przy hałasie ciężarówek. Prochy Słowackiego, które tu kiedyś leżały, przeniesiono na cmentarz w Wilnie. Może też mu za głośno było?



Spokój znalazłem obok Wieży. Pola Marsowe są na tyle duże, że nie sposób zapełnić ich całych turystami (a może się mylę?). Nieco na uboczu usiadłem i pomyślałem, że fajny ten Paryż, ale spokoju to tu nie zaznam. Szukając oparcia w przestrzeni wypatrzyłem na rogu zieleńca Jehowych i  spokojnie obserwowałem, jak stoją sobie za stojakiem ze Strażnicami.

***

Teraz jadę z prędkością 320 kilometrów na godzinę przez francuski interior TGV z Paryża do Hendaye, niewielkiej mieściny przy granicy z Hiszpanią. Mijam rozległe pola i zaledwie jakieś miniaturowe wioski. Pierwsze duże miasto, w którym się zatrzymamy to Bordeaux. Gdy pojedziemy dalej na południu od Bordeaux, będzie widać Pireneje, pod którymi 6 lat temu zbierałem winogrona. Obok mnie gościu wprowadza się w trans muzyką przed pieszą pielgrzymką po trasie świętego Jakuba. Pielgrzymka zacznie się, gdy dotknie nogami hiszpańskiej ziemi – tak powiedział.



Moja też się tam zacznie, ale potrwa tylko do hiszpańskiego Irun, gdzie przesiądę się w lokalny pociąg do San Sebastian. Tam z kolei zamierzam siedzieć nad Zatoką Baskijską, jeść chleb z serem i popijać to wszystko sokiem pomarańczowym, a może winem nawet.

O 19:08 w San Sebastian w Kraju Basków wsiądę do Nocnego Pociągu do Lizbony i pojadę nim, przez całą Hiszpanię, do Portugalii. Na razie jednak ciągle jestem zachwycony widokiem z pierwszego piętra TGV na wielkie francuskie nic. Jutro zobaczę Atlantyk.