Zginąłem po raz pierwszy

Uważaj na słonie, bo ci mogą zdeptać dłonie.

To nie będzie piękna ballada o miłości i przyjaźni, bo wszystko zaczyna się od rozpadu i chęci mordu. A to dlatego, że ledwie zdążyliśmy na pociąg do Berlina. Na domiar złego musieliśmy biec, bo każdy inny środek transportu w Poznaniu zawiódł.

Podobno dużo ludzi kocha biegać (niech im ziemia lekką będzie), ale ja i M. z pewnością nie należymy do tego grona. Wszystko przeze mnie, bo nie mogłem się ogarnąć z wyjściem, a potem była już tylko lawina złych wypadkowych z fuksiarskim finałem.

W końcu jednak jechaliśmy upragnionym żelaznym szlakiem, nietypowo jak na nas, na zachód.

Hej, czy kiedykolwiek słyszeliście wycie kojota nad Mississippi?

A gdy już byliśmy na miejscu, w Barze, to poszliśmy nasłuchiwać morza. Szumiało przyjemnie, a palmy rosły wokół. Nie mogłem sobie lepiej wymyślić listopadowych okoliczności. Była środkowo-jesienna dwunasta w nocy, a my rozważaliśmy kąpiel w Adriatyku. Może jednak bardziej szumiało nam w głowach niż w rzeczywistości. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, rzucaliśmy kamienie w otchłań. Mrok otaczał nas z każdej strony i momentami wydawało mi się, że pojechaliśmy do Ustki. Chciałem krzyczeć i wyć, ale nie zrobiłem tego.

Wywołałem kiedyś wilka z lasu i nie wiedziałem czy lubi maliny.

Pociągiem z Baru do Bijelo Polja jedzie się fantastycznie, a nawet lepiej. Wszystko to za sprawą widoków i taboru. Trafiliśmy bowiem na skład z niemieckimi kuszetkami z lat osiemdziesiątych. Radości i łez wzruszenia nie było końca. Później było już tylko lepiej i to nie tylko ze względu na wino, które M. kupił od jakiegoś faceta. Z okna pociągu można było podziwiać przepiękne widoki to na góry, to na morze. I tak przez kilka godzin mknęliśmy w górę przez tunele i wiadukty. Nie gadaliśmy za wiele, było zbyt pięknie. A potem przyszła noc ze swoimi demonami i okrucieństwami.

W Barze. Fot.: Michaś

Po przejściach granicznych nie chodzą wysocy chłopcy z żelem na włosach.

Było strasznie i pięknie w nocnym pociągu do mrocznego miasta B. Wyruszyliśmy spod granicy serbskiej około godziny 23. Spaliśmy jak zabici i chyba też na takich wyglądaliśmy. Nie czas był na rozkminy o życiu i śmierci. Po prostu odpoczywaliśmy, nasze paszporty mieli celnicy i zdawało się, że są panami naszego losu. 

Nie lubię przejść granicznych, bo to nienaturalne twory, gdzie ludzie traktują innych ludzi jak nieludzi. Mija godzina i jedziemy dalej. Pociąg szumi i kołysze nas do snu. Jest pięknie. W ogóle nie czuję się źle, śnię o błękitnych fiołkach.

A potem wchodzi do baru barczysty facet i zamawia zupę.

W Belgradzie po raz pierwszy widziałem dworzec, który umarł. Dusza wyła niczym pies kopany. Nie moja, ale tego dworca. Zupełnie jak miasto pozbawione serca, bo ten nowy Београд–центар, to niech sobie w dupę wsadzą. To tyle w tym temacie, bo miasto na więcej złego nie zasługuje.

Łaziliśmy więc po mieście, a wiatr rozwiewał nam czupryny. Było ciepło, ale już tylko za sprawą rakiji. Wróciły tematy, które wiercą dziurę w brzuchu do dziś. Za krótka podróż była żeby to wszystko przegadać w parku o zmierzchu, kiedy jeden z nas się dusił od kaszlu.

Na śniadanie jedliśmy ciorbę.

Kiedy jedziesz pociągiem, to nie myślisz o przyszłości.

I tutaj nie skończy się rakija z poprzedniego wieczoru. Będziemy ją jeszcze pić przez pół dnia gapiąc się na tramwaje i Dunaj. Mógłby się tutaj zadziać ostatni dzień sierpnia, taki lepki i gorący. Potem już tylko przykry wrzesień i cała ta jesienno-zimowa chłosta. Na szczęście Belgrad to miasto totalne i można się zaszyć gdzieś, albo jeździć cały czas nibymetrem. Możliwości jest kilka, zawsze też można pojechać do Baru, a tam tylko błogość. 

***
  
Wcisnąłem guzik, który zabiera do nieba, ale tylko niektórych.

Ci co byli grzeczni niech się nie martwią o nic. Może kiedyś też się karną gdzieś tam pociągiem. Np. do Słupska.

W Belgradzie. Fot.: Michaś