Belgia. Piękno i Bestie

Belgia. Piękno i bestie

Zinfandel Rose rozjaśnia zimową ciemność za oknem. Jest noc i jest czwarte piętro wieżowca w centrum Warszawy. Przypominam sobie, kiedy właściwie pierwszy raz byłem w Belgii. To było chyba w maju 2013 roku. A to będzie właśnie krótka opowieść o Belgii, jaka mi się zdarzała. Ponieważ Belgię bardzo lubię.

***

Upływał piąty miesiąc mojej tułaczki po zakładach pracy tymczasowej w Holandii. W tym czasie zdążyłem zwiedzić chyba z 10 siedzib chlebodawców, robiąc absolutnie wszystko, co ręką średnio silnego absolwenta historii zrobić można. Powód tego krótkiego wyjazdu poza granice pracowniczego polskiego getta był prosty. Bardzo chciałem zostawić za sobą choć na chwilę kraj, którego od 5 rano do 18 nienawidziłem, a od 18 po południu do 5 rano kochałem. No, chyba, że zmiany, wymierzane początkiem i końcem szychty wychodziły inaczej. Wtedy cieszyłem się na przykład od 5 do 16, a później, oszukując Nederlandse Spoorwegen, organizowałem sobie czas podróżując zazwyczaj bez biletów między XIV-wiecznymi miasteczkami, gdzie można było oszaleć od nadmiaru piękna.

Którejś niedzieli wzięliśmy auto kolegi, zapakowaliśmy się do niego w piątkę i pojechaliśmy do Antwerpii. Nikt z nas wcześniej w Belgii nie był. Po ciężkim tygodniu w gównopracy, 150-kilometrowy wypad za miasto urastał do rangi podróży do Obiecanej Ziemi. Po kraju, w którym każdy kilometr autostrady jest oświetlony, obiecaliśmy sobie dużo.

Koledzy, z którymi pojechałem do w Antwerpii, zjarali się bardzo szybko i zapamiętali chyba tylko dworzec, ale to akurat trudno zapomnieć. W czasach gdy Belgia była finansową potęga i rosła w siłę na diamentach rabowanych Afryce, to właśnie do Antwerpii dopływały statki z urobkiem, a z dworca-pałacu rozjeżdżali się we wszystkie strony finansiści tamtego świata. Dworzec odpowiadał randze miasta, jaką zdobyło na przełomie XIX i XX wieku. Budynek i otoczenie do dziś uważane jest za najpiękniejszą stację Europy.




Z rastamanem z Polski grałem na gitarze na głównym deptaku kawałki Brygady Kryzys. Honorowo się zachowałem i nie zabrałem tego co wyżebrałem od Belgów do pokrowca na gitarę. A było tego niemało. Gdybym zabrał, a nie donował nowego kolegę, mógłbym spokojnie olać pracę w jabczarni, chłodni, czy paprykarni na kilka dni i poszukać czegoś innego, ale zadziałało we mnie coś w rodzaju syndromu sztokholmskiego. Coś co kazało wrócić pod czułe ręce dusiciela z agencji pracy Otto. Może jednak karma wróciła? No bo niby skąd się wzięły te ostatnie tygodnie, które spędziłem w Holandii, śpiąc na workach po ryżu w olbrzymiej hali Papendrechcie, nie robiąc niemal nic za ekstra stawkę? Może to było właśnie ta wracająca dobroć? Przecież płacili nawet wtedy, gdy na tych workach przesypiałem większość nocy, budzony tylko parę razy w nocy przez 19-letniego Czecha, który chciał się dowiedzieć, jak jest „praca” po angielsku...

Pamiętam jakieś nędzne okraszone używkami gadki z młodą Belgijką, studentką akademii sztuk pięknych, której obiecałem przyjazd na jej wernisaż za tydzień, no ale za tydzień wypadło święto holenderskiego króla z jego koronacją włącznie i jakoś tak wyszło, że zdarzył się Amsterdam, a nie Antwerpia. Ostatnie co sobie przypominam, to poszukiwania auta kolegi po podziemnych parkingach miasta, ponieważ wszyscy dostali nagli amnezji i nikt nie potrafił zidentyfikować tego właściwego, pośród dziesiątek podobnych. Ostatecznie węch psi doprowadził nas do drzwi jednego z najdroższych hoteli w mieście. Jak się okazało, to właśnie na parkingu pod nim kolega postawił auto. I sporo za to zapłacił.

***

3 lata później ląduję na lotnisku Zaventem w Brukseli. Choć parę lat wcześniej marzyć nie mogłem, że będę się ocierał o wyprasowane garnitury panów europosłów w Brukseli, mój ówczesny pracodawca wysłał mnie tu, abym przysłuchiwał się debacie o liberalizacji przewozów kolejowych w Europie. Swoje odcierpiałem na plenarnych salach, wysłuchałem przydługich mów. Omiotłem tylko żelbetowe cielsko budynku wzrokiem, oczy zatrzymały się na czerwonym guziku, którym włączało się mikrofon. Stwierdziłem, że nie chcę być tu zapamiętany, skurczyłem się w sobie. „Ja” za małe.

Wieczorem pojechałem do hostelu przy brukselskim dworcu Schaerbeek. Przypominał jeden wielki pociąg - na dachach kamienicy rozlokowano kilka wagonów sypialnych, w których normalnie można było wykupić nocleg, a pokoje przygotowano tak, aby przypominały kuszetki. To wszystko na pamiątkę tego, że w 1835 roku ze Schaerbeek wyruszył do odległego o 20 kilometrów Mechelen pierwszy na kontynencie europejskim pociąg. W tym roku rodził się także przyszły król Belgii – Leopold II Koburg. Para buch – koła w ruch.




Musiał to mały Leopold widzieć i cieszył się zapewne kolejką w skali 1:1 jak każdy dzieciak. Robiło to wrażenie nie tylko na nim, ale na całej Europie, skoro żelazne drogi po raz pierwszy przeszczepiono na stały ląd z Anglii. Wkrótce można było pojechać z Brukseli do Antwerpii i taką podróż odbył Victor Hugo, po tym jak obawiając się prześladowań politycznych uciekł z Francji do Belgii w 1851. Jak potwierdzają listy do żony – wynalazkiem kolei był oszołomiony i o dreszcze przyprawiała go prędkość 30 km/h, jaką rozwijał pociąg. A Leopold II? W 1885 roku kupił sobie kolonię w afrykańskim Kongo – kraj prawie 100 razy większy od jego własnego, gdzie jego belgijscy pomagierzy zatłukli albo zagłodzili około 10 milionów ludzi. Może więcej, może mniej? Dokładnie nie wiemy, bo o tym co się działo w sercu Afryki wiedziała wówczas kilkutysięczna garstka białych siepaczy, a internetu i streamingu na żywo nie było. Z resztą – jak nie bez racji (niestety) mówił Stalin - różnica między pierwszym czy piątym milionem zabitych, to już tylko statystyka.

***

Zdarzyła się trzecia Belgia. I zdarzyło się Charleroi. To właśnie tutaj dolecicie, jeśli z jakiegoś powodu będziecie chcieli dotrzeć do tego kraju, a wasza kieszeń zamiast szeleścić papierkami, będzie pobrzękiwać eurocentami. Szybko też okaże się, że wyjazd dokądkolwiek z Charleroi będzie kosztował Was więcej niż lot z Polski. Zaś jeśli jesteście przyzwyczajeni do widoku ładnych zachodnioeuropejskich miasteczek i imaginujecie sobie Belgię tonami czekoladek, serów i piwa, to Charleroi spuści Wam ostry wpierdol.

W dobrych przewodnikach turystycznych, często opisuje się miejsca brzydkie jako te, w których nie znajdzie się „łatwego piękna”, lub po prostu pomija się przymiotnik „ładne” zwracając uwagę na walor dużego węzła transportowego, lub też rzymskiej osady z II wieku, po której kamień na kamieniu nie został. O Charleroi przeczytacie co najwyżej, że lądują tu samoloty, ale to też półprawda, bo z lotniska do miasta jest ładny kawałek drogi. Właściwie to samoloty lądują w Gosselies.

Otoczona przez betonowe estakady starówka Charleroi skutecznie zabierze Wam ochotę na spacer. Przejdziecie się co najwyżej po betonowym placu przed dworcem, oglądając resztki nigdy nieskończonej linii metra, z wielkimi literami M na wiatach nad ziemią. Zobaczycie stary tramwaj na wąskich torach, udający metro, lecz nie zjeżdżający pod ziemię. Zapewne będzie wiało i najpewniej padało – a już na pewno w okresie od października do marca. Schronicie się na dworcu, ale nie zaznacie długo spokoju, bo dręczyć Was będą bezdomni z całego świata, a czarnoskórzy gopnicy ze swoimi białymi kumplami - dresami - będą jarać jointy i machając kończynami wyginając je w rozmaite kąty powrzaskując przy tym. 

Skoro zdołuje już to Was bez końca – możecie udać się w samotny zapewne kurs szlakiem turystyki funeralnej do domu, gdzie swoje ofiary mordował Marc Dutroux przy aktywnej pomocy swojej żony. Facet zatłukł, po wcześniejszych gwałtach, cztery dziewczynki w wieku od ośmiu do dziewiętnastu lat. Po latach wychodzą coraz ciekawsze aspekty sprawy.  Między innymi to, że aresztując Dutroux za wcześniejszą kradzież samochodów, policja skonfiskowała jego kasety wideo z pornografią dziecięcą, na której odbywał on seks z ofiarami. No, ale zatrzymano go za kradzież aut i niesprawdzone kasety oddano mu po odsiadce, po czym nagrywał kolejne, ze swoimi kolejnymi ofiarami... 

Ale, ale. Belgijska prasa donosi, że dom został wyburzony, bowiem takiej turystyki sobie Charleroi nie życzy. Jak pisze Marek Orzechowski w genialnych książkach o krajach Beneluksu, sprawa Dutroux odbiła się mieszkańcom Belgii tak wielką czkawką, że ponad jedna trzecia Belgów o tym nazwisku postanowiła je zmienić w okresie 1996–1998. Ruszyliśmy się stąd do Brukseli, gdzie niemal zmarliśmy z zimna w przedziale postawionego na dachu hostelu wagonu-kuszetki przy Schaerbeek, bo w przedziale nie było ogrzewania, a nad miastem przetaczała się wichura roku. 




Po tym jak po raz kolejny obejrzałem jeden z najpiękniejszych rynków na świecie - brukselski Grand Place - i też po tym, jak odnaleźliśmy figurę szczającego dziecka, uchodzącą za symbol Brukseli, poszliśmy do kościoła Notre-Dame de la Chapelle. W środku stały gazowe ogrzewacze na masztach, a obok grobu Pietera Bruegla (starszego) i barokowej ambony nieziemskiej urody, znaleźć można było tak przedziwne artefakty jak polskie gazetki o Janie Pawle II, czy dzban na wodę święconą z napisem „Woda święcona”. Tak, po Polsku. 

I wszystko tu było polskie, nawet książeczki dla dzieci pt. „Bruegel, Wielka Ucieczka”, w której dzieciaki mogły wycinać postacie z dzieł Bruegla i poszukiwać ich potem na realnych obrazach. Nie widziałem tu tylko innych, poza nami, ludzi, dzieci w kościele również nie było, a polskich dzieci w kościele, to już w ogóle. 





Zabrałem jedną z wycinanek ze sobą i wtem, z drewnianej budki ochroniarza umieszczonej w środku kościoła, wypadł człowiek ze swoim jowialnym ”dzień dobry!". Podchodzący pod siedemdziesiątkę Robert, bo tak miał na imię, miał polską mamę, która pochodziła z Zabrza. Po polsku mówił świetnie, choć urodził się już w Belgii. Utożsamiając się nie tylko z językiem, ale też z dominującą w kraju mamy religią. Uśmiech nie schodził mu z ust, a że chętnie mówił, dowiedzieliśmy się, że Belgowie (i to w zasadzie bez względu na to, czy to Flamandowie, czy Walonowie) do kościoła niemal przestali chodzić, a kilkanaście lat temu, zabrakło też kadry do prowadzenia owieczek. Tę dostarczyła Polska, a od tej pory liczba wiernych w niedziele na powrót cieszy Roberta, który, rozmawiając ze mną, w ręku trzyma różaniec. W uniesieniu powiedziałem, że następnym razem przywiozę mu ser i kiełbasę z Polski. Może się trochę zapędziłem, ale to niesłychanie serdeczny człowiek był (jeśli tam będziecie, koniecznie pozdrówcie).

***




Dalej do Gandawy i Brugii pociągiem. Korzystaliśmy z tanich biletów weekendowych, na których przesiadki nie są dozwolone, ale i tak się przesiadaliśmy, zwiedzając jeden cud przestrzeni i architektury za drugim. I nie ma się czego obawiać, bo konduktorzy w Belgii dalecy są od nadgorliwości. Daję słowo, że te dwa miasta są jednymi z najpiękniejszych miast Europy. Na pisanie o pięknie Brugii nie będę się silić. Niech to za mnie zrobi opcja „pictures” w google maps, albo pojedźcie tam sami.

To nic, że tu też padało, a wiatr niemal obalał nas do uroczych kanałów w Gandawie. Tak jest w lutym. To nic, że okazało się, że te cudowne podobno belgijskie frytki smażone są na łoju zwierząt i w smaku były jakby skwaśniałe, przynajmniej te spod kościoła Notre-Dame de la Chapelle.

W przedsionku świętego Mikołaja w Gandawie urządzono targowisko książek. Można tu było znaleźć absolutnie wszystko i we wszystkich językach. Historia Konga z podsumowaniem okrucieństw i prawdopodobną liczbą ofiar? Życiorys Jana Pawła II po holendersku, a może Kapuściński po francusku? Stare przewodniki? Tu było absolutnie wszystko i to w kilku językach. W kraju, w którym uratowało się 60% Żydów, ratowanych solidarnie przez Flamandów i Walonów, dużą atencją cieszyły się tu też biografie Leona Degrella – walońskiego faszysty, który dowodził dywizją SS walczącą na froncie wschodnim II wojny światowej.




Przypadkiem kopnąłem w karton, gdzie leżały odpowiedniki naszych Gazet Wojennych. Z okładki jednej z nich spoglądał na mnie czule Leon. Później, już w Polsce, przegrzebałem chyba wszystko co mogłem znaleźć na jego temat. Znalazłem interesującą informację o tym, że w liście napisanym do Jana Pawła II, pisanym w momencie, gdy już mu demencja mocno padła na mózg, odwodził papieża od wizyty w Auschwitz, bo tam żadnego Holokaustu nie było. 

Znalazłem też sporo zdjęć. Na jednym z nich widać wrak samolotu, którym Degrelle uciekał do ostatniej kropli paliwa z Norwegii do brzegów Hiszpanii Heinklem He 111, gdzie rządził zdeklarowany faszysta Franco. Samolot zarył swoim cielskiem w przybrzeżny piach, silniki leżą gdzieś parę metrów dalej, obmywają je fale. Udało się cudem, choć po uderzeniu w wodę pan nazista ledwo doszedł do siebie, a dodać trzeba, że zrobił to 8 maja 1945, czyli w ostatniej chwili. 





Tło zdjęcia wydało mi się znajome. Po chwili zrozumiałem, że to San Sebastian. Z miejsca, gdzie je zrobiono sam fotografowałem zatokę 73 lata później. Tego dnia na piasku można tam było zobaczyć wykonaną stopami i patykami grafikę reklamującą festiwal filmowy w Donostii (baskijska nazwa San Sebastian) i polityczne deklaracje Basków. 

Siedziałem tam we wrześniowy, cholernie ciepły dzień i patrzyłem na przypływ, zupełnie nie zdając sobie sprawy z historycznego kontekstu miejsca. Baskowie też musieli mieć to kompletnie gdzieś, bo szeroką ławą ruszyli w morze. Z pewnością nie po to, żeby znaleźć tu jakąś dotąd nieodkrytą śrubkę od Heinkla. 

Za godzinę odjeżdżał mój nocny pociąg do Lizbony. Ale to już całkiem inna historia.

Zdjęcie rozbitego Heinkla He 111 pochodzi z portalu https://www.tracesofwar.com/sights/103289/Crash-Site-Heinkel-111.htm, zostało tam udostępnione na licencji CC-BY i może być rozpowszechniane.

Michał.