Ciao ragazza!

Był poniedziałek i padał deszcz. To już mogło wystarczyć, by odpowiednio zniechęcić się do czegokolwiek. Tym razem miałem jednak przewagę nad tą nędzą, bo nie dość, że byłem we Włoszech, to miałem jeszcze wino w plecaku i zaplanowaną podróż pociągiem z Bergamo do Mediolanu. Wiem, to tylko 40 km, ale zawsze, gdy mam jechać pociągiem za granicą, dostaję ciar na plecach.

Na początku biegałem jak opętany po peronach i robiłem zdjęcia. Później zacząłem dostrzegać szczegóły i zachwyciły mnie obłe kształty lokomotyw i piętrowych wagonów. W ogóle, jak widzę piętrowe wagony, to dostaję kociokwiku i pojawia się odwieczna walka w głowie - góra czy dół, góra czy dół. Wtedy zazwyczaj do gry wchodzi A. i decyduje, że góra, bo świat widać lepiej. Tak było i tym razem. Gdyby nie ona, stałbym całą podróż z wiksą w oczach i ze wspomnianą dychotomią. Usiedliśmy zatem na górze, a gdy tylko pociąg wytoczył się ze stacji, zaczęliśmy kosztować winogrona w płynie za 1 euro.


Milano Centrale pokochałem od pierwszego wejrzenia. Projekt stacji wzorowany jest na waszyngtońskiej Union Station, a oficjalne otwarcie budynku nastąpiło w 1931 roku. Monumentalny budynek przypomina rozmachem rzymską architekturę sprzed wieków. Byłem pod jego ogromnym wrażeniem, bo to jeden z największych dworców w Europie. Ma trzynaście peronów i ani jednego przelotowego. W takich miejscach zawsze budzi się we mnie małomiasteczkowość i zachwycam się wszystkim dookoła. Na Centrale moją uwagę przykuły szczególnie pociągi Pendolino do Wenecji, Neapolu, Rzymu czy Zurychu. Chciałem pojechać wszystkimi na raz. 


Na zewnątrz okazało się, że deszcz padał już intensywnie i nie było mowy o pieszych wędrówkach. Zmartwiłby się niejeden, ale nie ja, bo przecież była okazja, by pojeździć metrem i tramwajami i to bez marudzenia, a było w czym wybierać. Wybraliśmy opcję biletu 24h za 4,5 euro i udaliśmy się żółtą linią M3 na Piazza del Duomo. I znowu szczeny do ziemi. A, że byliśmy już w dobrych humorach, piękno placu uległo spotęgowaniu do nieskończoności. Wszystko za sprawą majestatycznej Katedry Narodzin Najświętszej Maryi Panny i sąsiadującej z nią Galerii Wiktora Emanuela II, w której znajdują się ekskluzywne butiki luksusowych marek i bardzo drogie restauracje. Ciekawostką jest, że w tej XIX-wiecznej świątyni konsumpcjonizmu, korytarze są wielkości pełnowymiarowej ulicy. Niestety nie udało nam się dokładnie obejrzeć całego placu, bo trwały przygotowania do koncertu organizowanego przez Radio Italia, na którym jedną z gwiazd był Sting. Jeśli macie ochotę, pod tym linkiem zobaczycie koncert. 


Po chwili zadumy nad rozmachem architektonicznym Lombardczyków postanowiliśmy oddalić się od bogactwa, by zjeść pizzę w rozsądnej cenie. Wsiedliśmy do przypadkowego tramwaju i ruszyliśmy w nieznane, ale za to obłędne ulice Milanu. Przeplatanka w stylu „wysiadamy, wsiadamy, wysiadamy” zakończyła się, gdy trafiliśmy do wagonu typu 1500 linii 19 i znaleźliśmy się na ulicy Vincezo Monti'ego, przy pizzerii „Biagio”. Nie mieliśmy pojęcia co to za miejsce, ale było pełne Włochów i pachniało wspaniale. Zamówiliśmy Bufalinę, można powiedzieć - klasykę gatunku. Na pizzy były trzy składniki (jeśli nie wliczymy oliwy) i myślę, że więcej to byłaby tylko przesada. Mieliśmy niezłego nosa, bo na koniec biesiady wspólnie uznaliśmy, że była to najlepsza pizza w naszym życiu. 


Czas zaczął się trochę rozmywać, jak krople deszczu na tramwajowych szybach. Pojechaliśmy zobaczyć słynny stadion San Siro, który dzielą między siebie dwie drużyny: AC Milan i Inter Mediolan. W Interze grał swojego czasu ten jedyny, prawdziwy Ronaldo. Muszę przyznać, że znowu byłem pod wrażeniem. Stadion może pomieścić ponad 85 tysięcy. widzów i kilkanaście razy był areną najważniejszych rozgrywek piłkarskich w Europie. Oczywiście nie było już dla mnie zaskoczeniem, że jest to jeden z największych tego typu obiektów na świecie. Chwilę tam posiedzieliśmy i ruszyliśmy dalej. Deszcz nie ustępował i my też. 


Postanowiliśmy wrócić na Piazza del Duomo, gdzie szalały już dzikie tłumy turystów i koncertowiczów. Mimo to nie przeszkadzało mi nic z powyższych. Gapiłem się w bezkres strzelistych wieżyczek katedry i myślałem nad losem swoim. Cieszyłem się, że tam jestem. Gdzie nie spojrzałem, to mi się podobało. Chciałem przejść każdy kilometr tego miasta, wczuć się w jego tkankę. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że najlepsze dopiero przede mną. 


Szliśmy w kierunku La Scali, a potem Zamku Sforzów i może to efekt wina, a może deszczu, ale poczułem się bardzo dobrze, jakbym żył w tym mieście od dawna. Podobał mi się zgiełk ruchliwych ulic, hałas skuterów, pęd rowerzystów, szum drzew. Trafiliśmy w okolice zamku i miałem ochotę na placu przed nim usiąść na ławce i gapić się na życie dookoła. Nie potrzebowałem niczego więcej do szczęścia, no może więcej forsy, bo drogo tam. 


Wieczorny pociąg do Bergamo był spóźniony i wypełniony po brzegi. Deszcz padał do końca dnia z krótkim wyjątkiem, gdy byliśmy w okolicy uniwersytetu i wyjeżdżaliśmy z miasta. Z tęsknotą w oczach patrzyłem na rozległe torowiska Milano Centrale, a w plecaku miałem jeszcze trochę wina. Żyć nie umierać. Ciao ragazza!