Kojot

Kiedyś nad rzeką Słupią siedziałem. Siedziałem i patrzyłem w przestrzeń nieruchomą. Niebo zbliżało się ku ziemi, a ziemia tkwiła nieruchomo w miejscu. Gwiazd nie było widać, chmury zaciągnęły się i już żadna myśl nie mogła opuścić tej kopuły. Zupełnie jak w książce Stefana Króla. Tylko, że tutaj było bardzo ciepło, dżdżyście i byłem tylko ja.

Na skarpie siedziałem nad rzeką i tkwiłem w upiornym transie. O północy przyszedł do mnie kojot i zawył do księżyca, a on (księżyc) wyjrzał zza chmur na chwilę. Zaświecił złowieszczo on, szary i nagi i magią obsiał przedsionek lasu. Szumiała Słupia i mi szumiało w głowie. Czy to jawa była, czy sen? Nigdy nie myślałem, że mnie to spotka. Chciałem się rzucić do tej rzeki żalu i rozpaczy pode mną. Popłynąć z prądem, a potem zaczepić się o jakąś gałąź, albo lepiej chwycić się twojego ramienia, bo ty mnie zawsze wyciągasz z opresji i ratujesz od złego.

Do tego czasu, gdy mnie wyciągnęłaś, nie miałem pojęcia, że anioły istnieją. Spaliłem wszystkie poprzednie lata, dlatego teraz nadal mam szesnaście, tylko że tak naprawdę dwa razy więcej. I nadal widzę jak zając Robert pomyka po zielonych łąkach. Ucieka przed strzelbami myśliwych i ja mu kibicuję żeby szczęśliwie wrócił do nory swojej.