Rumunia po raz pierwszy

Gdy spojrzy się na mapę, na pierwszy rzut oka, ukraińskiego Sołotwina i rumuńskiego Syhotu Marmaroskiego nie dzieli wiele, właściwie tylko rzeka. Z Nieunii do Unii Europejskiej idzie się starym, mocno wyeksploatowanym mostem nad Cisą. Byłem bardzo podekscytowany tą przeprawą, bo oto za chwilę miało mi ukazać swe wdzięki państwo, które chciałem zobaczyć od dawna. Jeszcze tylko piękny, sztuczny uśmiech dla celnika w budce i znajdę się w kraju spadkobierców starożytnych Daków.


Wystarczyło przejść jakieś pięćset metrów, by zakochać się na zabój. Stałem obok stacji kolejowej i patrzyłem na toczący się po torach pociąg. I to nie byle jaki, bo cały obdrapany i brudny, wręcz klejący się od upału. Pasował do tego miejsca idealnie. Żar lał się z nieba nieubłaganie, co dodawało błogiego lenistwa całej sytuacji. Nie miałem najmniejszej ochoty ruszać się stamtąd. Raz, że gorąco i każdy ruch powodował bolączkę, a dwa, że widok tego pociągu wmurował mnie w ziemię. Chciałem stać, pić piwo i robić zdjęcia. Z tych marzeń do porządku przywołała mnie A., która jeszcze w Sołotwinie mówiła, że ma ochotę na rumuńską ciorbę. Udaliśmy się więc na obiad.


Z każdą kolejną ulicą miasto robiło na mnie coraz większe wrażenie. Przygraniczne pustkowie z torami już dawno dało o sobie zapomnieć. Przed nami było tętniące życiem miasteczko z przeogromnymi zwojami kabli na słupach. Myślałem, że te kable to tylko sporadyczne przypadki, ale jak się okazuje, to bardzo powszechne zjawisko. Tak wcześniej wyobrażałem sobie Rumunię - kable, psy i Drakula. Tych dwóch ostatnich nie widziałem w ogóle, ale to temat na oddzielną historię.

Najedzeni i szczęśliwi krążyliśmy po mieście i cieszyliśmy się urlopem. Centrum wyglądało zupełnie inaczej niż sąsiadujące z nim po stronie ukraińskiej Sołotwino. Wyremontowane, piętrowe kamienice cieszyły oko, a wypełnione gośćmi ogródki restauracyjne kusiły winkiem i smakołykami. Wesołe twarze Rumunów zdawały się mówić, że zbrodnicze poczynania Nicolae Ceausescu mają już dawno za sobą. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Ci ludzie wyglądali, jakby żyli z dnia na dzień, niczym się nie przejmując.


Najbardziej ponurym i niestety znanym punktem w tym mieście jest Miejsce Pamięci Ofiar Komunizmu i Ruchu Oporu Sighet (Memorialul Victimelor Comunismului şi al Rezistenţei).

Budynek wzniesiono za czasów panowania austro-węgierskiego w 1897 roku i przez dziesięciolecia pełnił rolę zwykłego więzienia. Po Drugiej Wojnie Światowej więzienie zaczęło pełnić rolę miejsca odosobnienia dla politycznych przeciwników reżimu i szybko zyskało złą sławę. Zamykano, przetrzymywano i eksterminowano w nim elitę intelektualną kraju. Trafiali tam naukowcy, politycy, ekonomiści, oficerowie, historycy, dziennikarze, studenci, a nawet uczniowie. Wyroki były bardzo długie i w wielu przypadkach zapadały bez decyzji sądu.

Nie będę tu opisywał tortur i cierpienia, przez które musieli przejść osadzeni. Każdy, kto choć raz był w muzeum upamiętniającym komunistyczny, czy nazistowski terror, wie o czym mowa.

Po dołączeniu komunistycznej Rumunii do ONZ w 1955 roku część więźniów została zwolniona lub przeniesiona do innych miejsc odosobnienia. Była jeszcze grupa, która pozostała w areszcie domowym. 54 z ponad 200 osadzonych nigdy nie doczekało się wolności.

Więzienie zostało zamknięte w 1977 roku, a dla zwiedzających zostało otwarte jako Memoriał w 1997 roku. Było wówczas pierwszym na świecie miejscem upamiętniającym ofiary komunizmu.

Tą smutną wizytą kończyła się nasza jednodniowa wizyta w Rumunii. Kwestią czasu jest powrót i głębsza eksploracja tego wspaniałego kraju. W portfelu mam jeszcze 17 lei, to ewidentna zachęta do powrotu. Może tym razem uda się zobaczyć Drakulę i psy, choć tak naprawdę wolałbym nie.