Ukraina. Przez Siódmy Kilometr na koniec świata


Ukraina też ma koniec swojego buta, tak jak koniec buta mają Włochy. W podeszwie włoskiego buta, na głębokim południu, leży Tarent, dawniej potężna baza włoskiej marynarki wojennej. W podeszwie ukraińskiego trzewika leży zaś ze swojska brzmiące Wilkowo, które jest portem dla niezliczonej liczby drewnianych łajb, którymi mieszkańcy wyruszają na poranne połowy na Dunaju, a w niedziele tych samych używają po to, by dopłynąć na nabożeństwo do cerkwi.

***

Żeby się dostać do Wilkowa – ukraińskiego końca świata (a więc dla moich rodaków - końca świata w ogóle) - najlepiej wyruszyć z Odessy. Najlepiej w tej Odessie nie być za mocno zaspanym po całonocnej podróży pociągiem jak ja i nie wsiadać w pierwszy lepszy busik z napisem Priwoz. Tak nazywa się największy dworzec autobusowy, skąd odjeżdżają przerobione z dostawczaków busy we wszystkie strony świata. Nie zrozumiałem, wciąż śpiący jak jasna cholera, że właśnie się na nim znajduję. Wszedłem więc do marszrutki na napisem "Priwoz" i 20 minut później, przejeżdżając przez ulice Odessy, gdzie policjanci kierowali ruchem, bo znów w połowie miasta nie było prądu, za równowartość złotówki i czterdziestu pięciu groszy znalazłem się „gdzieś”. Ale to „gdzieś” to nie był „Priwoz”.



– Gdzie ten Priwoz? – grzecznie zapytałem.

– Przecież właśnie Cie z niego zabrałem – powiedział kierowca zdezelowanego busa z tysiącem Matek Boskich nad szoferką, poprzypinanych do gigantycznej makaty z frędzlami, która wyznaczała strefę dla szarego pasażera wzbronioną

– To co to jest? – zapytałem ponownie.

– Siódmy kilometr.

– Co?

– Siódmy kilometr. Jedziesz z powrotem? – zapytał, a ja uznałem, że sytuacja jest tak debilna, że warto w nią brnąć dalej.

– Zostaję – zdecydowałem. Bo nieczęsto dojeżdża się na „Siódmy Kilometr”.

A to było tak, że na przestrzeni równej lotnisku rozwinął się gigantyczny stragan. Choć była 7 rano i niedziela – działał, jak gdyby nigdy nie spał. Pierwsi pasażerowie taszczyli puste ceratowe torby w kratkę, chętni by zanurzyć w nich wszystko co tylko Daleki Wschód wyprodukował. Przed nimi swoje podwoje otwierały stragany poustawiane na zakurzonym betonie. Były pełne dosłownie wszystkiego, od spodni moro po gipsowe buddy, od wkładek do butów przez gumofilce w kratkę, od replik kałasznikowów po dmuchane gołe baby i ryzy kolorowego brystolu z kaczorami donaldami.

Patrzyłbym na to bez końca pewnie, jak się świeci, jarzy, błyska i miga, gdyby rozkoszy krótkiej obserwacji nie przerwali Wietnamczycy, którzy siedzieli w rzędzie na stołkach pośrodku jednego z mikro pasów startowych pomiędzy budami i rzucili się na mniej z chęcią dokonania na mnie czegoś. Czego? Nie wiem. Chyba o jakiś manicure chodziło, ale ja i tak obgryzam pazury odkąd pamiętam.  Zrezygnowani skośnoocy, widząc końcówki moich palców, z powrotem posiadali na drewnianych stołeczkach obitych ceratą.

Chciałem tylko frytek. I Coli. Te pierwsze dostałem po 30 sekundach od zakupu. Smakowały jak takie, co mają za sobą 30 godzin i nie chciały ich ożywić grudy soli ani brzęcząca za kotarą mikrofala. Żal pani widać było marnować świeżych pyr i oleju na ludzi, co z plecakami o siódmej rano lądują w takim miejscu, a w dodatku po nocnej podróży pociągiem wyglądają jakby zderzyli się z Kamazem gdzieś pośrodku Dzikich Pól. Na szczęście Coli się pani nie udało zepsuć.

Wróciłem na Priwoz marszrutką, która wyglądała łudząco podobnie do tej, którą dotarłem na Siódmy kilometr. Po drodze, przez posklejane śpiochami oczy, dojrzałem jadący z naprzeciwka autobus, który zawieźć mnie miał do Wilkowa. Ale jechaliśmy w przeciwnych kierunkach.



Na Priwozie kolejne dwie godziny czekałem wraz z K. na następny busoid, racząc się jedynym dostępnym na gigantycznym dworcu wegetariańskim żarciem – wegeszaurmą – czyli odpowiednikiem rollo kebaba - nabitym frytkami, ogórkiem i kiszoną marchwią. Sosu było w tym tyle, że bez zrobienia drenażu od spodu można było zalać nie tylko całego siebie, ale również i osobę towarzyszącą.

Pochłanianie „szaurmy z owoszcziami” i próba otwarcia butelki taniego piwa szła mi na tyle nieporadnie, że szybko zaskarbiłem sobie przyjaźń Saszy – odeskiego Ukraińca, zaśmiewającego się z tych czynności. A później kolejnego. I kolejnego. I wcześniejszego jeszcze. I już wiedziałem, że Sasza, w świecie bywały, za nic miał narodowe podziały, najbardziej lubił Polaków i Austriaków. Albo, że Paweł bardzo dobrze znał kawałki reggae'wego, petersubrskiego Komitetu Ochrony Ciepła i wiedział jakie kawałki grała punkowa Guernica Y Luno, pochodząca ze Słupska, bo świat mu się podobał, a nie go wkurwiał, bo był jego ciekawy.

***

4 godziny jazdy żółtym cudem ukraińskiej techniki o długości niespełna 8 metrów i nazwie Etalon uczy człowieka pokory. Jeżeli kogoś drażni przejazd Flixbusem na odcinku z Warszawy do Wrocławia, niech spróbuje jazdy tym wehikułem, w którym rzeczą podstawową jest zdobycie chełstu powietrza, które, jeśli wpada nagrzane do środka przez szpary, to i tak jest spoko, choć akurat na zewnątrz jest 40 stopni C. Klimatyzacja? Wentylacja? Hehe, hehe.

Zaś, jeśli komuś zamarzy się otwarcie okna lub otworu dachowego, szybko zostanie srogo opierdzielony przez którąś z kobiet okutanych w tysiąc chust, które to założyły właśnie po to, aby nie zabił ich śmiercionośny przeciąg. Bo ten w busach jest śmiercionośny zawsze. Co innego upał, od którego można zemdleć albo się podusić. Ten na Ukrainie niegroźny, a opinię tą podzielają tak starzy, jak i młodzi.

Ale to, co można było zobaczyć za oknami, kiedy już odparowały po burzy, która rypnęła z całą siłą przy mołdawskiej granicy, cieszyło. Zielone wzgórza, pełne słoneczników, przypominały przestrzenie na bułgarskiej Nizinie Trackiej, przez którą 2 lata wcześniej jechałem starym, pordzewiałym pośpiesznym. Wtedy żelazną wstęgę rozdzielały niewielkie betonowe miasta: Jamboł, Stara i Nowa Zagora. Tu: położone pośród niczego i podobnie betonowe Tatarbunary i Sarata z dworcami autobusowi, gdzie było więcej życia niż w samych miasteczkach. Kto wie, może bułgarskim osadnikom, którzy w XIX wieku zasiedlili pola Budziaku, bo tak się nazywała ta przestrzeń historycznie, tereny te przypominały krajobraz z którego się wywodzili? Bułgarskich flag, obok ukraińskich, widziało się tu, w każdym razie, niemało. Budziak to niezwykła mozaika kultur, gdzie obok siebie mieszkają Ukraińcy, Rosjanie, Bułgarzy, Gagauzi i Mołdawianie. Ale o tym innym razem może...

***

Informacji o tym, że właśnie dojechałeś do "Ukraińskiej Wenecji", czyli Wilkowa, nie znajdziesz na drogowskazach. Trzeba dobrze wypytać, jeśli jest kogo, bo tu już mało kto dojeżdża. Albo można wyjść spoconym z marszrutki w przestrzeń spaloną słońcem i postać sobie tak minutkę z rękami rozwiniętymi jak strach na wróble. Jeżeli masz na sobie kilkanaście komarów, to wiedz, że właśnie dotarłeś.



Pył wzbijany przez przedpotopowe łady i wołgi z drogi, które widziały już lepsze czasy, zacznie na Tobie osiadać, a rozbuchana zieleń będzie pchać się do oczu. Jest tu wszystko, od winorośli i figowców, jabłoni, dzikich grusz przez akacje. Są niekończące się szuwary, kilometry rzęsy na dziesiątkach kanałów nad którymi rzeczywiście przechodzi się po mostach jak w Wenecji. Tyle, że przeważnie zrobiono jest z prefabrykowanych betonowych płyt, z kawałka blachy lub z desek, które zostały z rozbiórki starej stodoły, z paru rur i kątowników.Wszystkiemu towarzyszy rechot żab i odgłosy dziesiątek ptaków i jest to naprawdę piękne.



Wieczorami, gdy komary nie dają już żyć, można pójść do jedynego klimatyzowanego baru przy jedynym markecie i zamówić odgrzewaną pizzę. Jeśli poprosisz, by nie było na niej mięsa, to musisz być miły i skrupulatnie wytłumaczyć, że kurczak i ryba, której tu wszędzie pełno, to także nie mięso.

Rano, gdy się przejdziesz przez chaszcze wąskimi ścieżkami i pokonasz kilka, lub kilkanaście kładek nad kanałami większymi i mniejszymi, dotrzesz w końcu do Dunaju, bo tutaj wszystkie drogi do niego prowadzą. Będziesz zapewne zajadał przepyszne arbuzy-giganty kupione za równowartość 3 złotych od pani, która zerwała go przed chwilą na działce nieopodal. Będą Ci towarzyszyć psy.

Możesz próbować się wykąpać, ale trzeba wiedzieć gdzie, bo czarny muł może Cię pochłonąć w kilka sekund. Możesz próbować rzucam kamieniami w kierunku Rumunii, bo rumuńskie chaszcze widać jak na dłoni. Ale to wciąż daleko, nawet jeśli miałeś w podstawówce piątkę z rzutu piłką palantową i co najwyżej trafisz w modrą toń, albo w jakiś niewielki tankowiec lub barkę, która przez rzekę będzie płynąć w kierunku Izmaiłu, ukraińskiego portu rzecznego na Dunaju. Lub w drugą stronę - w kierunku Morza Czarnego. 



Przez morze, to już w wielki świat. Do Rosji, do Gruzji, do Turcji, do Bułgarii można, przynajmniej teoretycznie, popłynąć. Albo przez sieć mikrokanałów – do sąsiedniej Rumunii, ale tam, choć to Unia, nikt specjalnie jechać nie chce.

– Ja to bym najbardziej chciała do Polski. Tam ludzie kulturalni i mili. Tak. Tam to bym chciała, chociaż nigdy nie byłam. A później to do Bułgarii bym pojechała, bo ja Bułgarka jestem – powiedziała mi rano przy śniadaniu Olena, na oko 35-latka, która dorabiała sobie jako kucharka. Na razie jednak, przed wielką wyprawą, siedziała na stołeczku i cerowała materiałową siatkę, która chroniła wnętrze domu, w którym chwilowo mieszkałem, przed komarami.