Hoek Van Holland, albo jak (nie) kupiłem Renault Twingo

Jest zimowy poranek, siedzę skulony w Mazdzie 323 pożyczonej od kumpla. Na zewnątrz wieje jak jasna cholera. Na szczęście szyby są szczelne, ale paliwa jest tak mało, że na wszelki wypadek nie marnuję go na ogrzewanie.

Mazda nie jest moja. Pożyczyłem ją na kilka godzin od kumpla, który zostawił ją w Holandii, bo musiał pojechać na pogrzeb ojca. Nie chciałem nią jeździć nigdzie daleko, nie tylko dlatego, że nie stać mnie było na paliwo, ale także dlatego, że nie miała hamulców.

Przez ostatnie styczniowe tygodnie bokiem mieszkałem w domu koleżanki pod Hagą. Chata należała do agencji pracy, nie mogłem więc zostawać u niej po 8 rano, bo bała się, że ktoś w godzinach jej tyry w końcu skontroluje co się tam w środku dzieje.

Według agencji między 8 a 16 dom miał stać wolny i oddawać swe kartonowe ściany na pastwę pleśni i myszy. Do godziny 16 trzeba więc było coś ze sobą robić. Brałem tą zajechaną, ledwie żywą Mazdę, z trudem odpalałem i jechałem na koniec kraju. Koniec Holandii był niedaleko, nazywa się Hoek Van Holland.



Nie miałem pracy, więc zamykałem się w aucie, pamiętając by wyłączyć radio, bo włączone skutecznie dobiłoby akumulator. Stawałem na wielkim parkingu obok marketu Albert Heijn, ale na tyle blisko, by sygnał darmowego wifi przedzierał się przez ściany sklepu i magicznymi kanałami docierał do wnętrza Mazdy.

Tu konstruowałem kolejne CV, przegrzebywałem dziesiątki stron z ogłoszeniami, pisałem do kolejnych złodziejskich agencji pracy. A gdy już naprawdę miałem tego dosyć szedłem na molo, skąd jak na dłoni widać było statki, które w tym miejscu wchodziły do olbrzymiego portu w Rotterdamie.

Na molo przychodzili wędkarze, jak przybysze z innej planety. Zazdrościłem im, bo ja już dawno zapomniałem, że miałem jakieś hobby, poza jeżdżeniem na gapę pociągami wzdłuż i wszerz Holandii. Zamachiwali się wędką, spławik lądował w nurcie gigantycznego kanału.

Ubrani w swetry z merynosów leniwie skręcali tutki z czerwonym tytoniem Van Neille. Siedzieli w towarzystwie zapasionych rybami kocurów, jak wszyscy wędkarze i rybacy na świecie. Zwijali ten swój wędkarski szpej tylko wtedy, gdy z Hoeku wypływał prom do Harwich w Anglii, albo kontenerowiec-gigant. Później spławik znów lądował w granatowoszarej toni.



***

Kilka miesięcy wcześniej, w maju, też tam byłem. Łapałem szybki prom za parę euro, którym można się było dostać na drugą stronę szerokiego jak cholera kanału, dokąd przypływały frachtowce. Tam szedłem kilka kilometrów do statku, którym przypłynął kumpel z Brazylii. W zasadzie tylko po to, by podrzucić mu kiełbasę, kawał sera i bezalkoholowe piwo.

Zdążyłem zobaczyć maszynownię, zamienić piętnaście zdań o aktualnej lub byłej miłości Bartka i wracałem na ostatni prom w towarzystwie marynarzy, którzy płynęli do Hoeku na wieść o tym, że działa tam coffeshop, gdzie legalnie mogą kupić trawę. Kapitan tego niewielkiego schnellbotta chciał zrobić wszystkim przyjemność i pokazał nam wylegujące się na betonowych ostrogach foki. Niektórym zrobiło się na ten widok niedobrze, jeszcze przed paleniem.

Hoek Van Holland to nie było takie hop-siup miasteczko. Na skraju plaży, na wydmach, wciąż stały spore betonowe bunkry, które postawili Niemcy w końcu drugiej wojny, by bronić dostępu do swojego hitlerowskiego raju. Było czego, bo dziś także prowadzi stąd najszybszy szlak morski z Anglii na stały, holenderski ląd. Olbrzymie promy Stena Line cały czas podtrzymywały komunikację między dwoma krajami, a przy terminalu morskim istniała olbrzymia stacja kolejowa, zdecydowanie zbyt duża na potrzeby Hoeku.

W godzinach szczytu co pół godziny można tu było dojechać Sprinterem (odpowiednik naszej osobówki) z Rotterdamu i na tym koniec. Ale jeszcze na początku lat 90-tych przyjeżdżały tu wagony z całej Europy. Były nawet pociągi z Hoek Van Holland do Warszawy, z wagonami do Moskwy. Kilka składów ładowano tu nawet na promy, którymi można było dopłynąć do Anglii.



***

Ostatni raz byłem w Hoeku parę lat temu. Była dziwnie dobra pogoda. Nie dojeżdżały tu już żadne pociągi, bo całą linię kolejową zryto do gleby i zadecydowano, że dociągnie się tu z Rotterdamu metro. Z koleżanką obserwowaliśmy jak do Harwich odpływa prom, pociągając leniwie jointa. 

Przypomniałem sobie, że za drugim razem byłem w Holandii po to, by kupić sobie Renaulta Twingo. Moje CV pisane na parkingu przy plaży nie odniosło żadnego skutku, bo w niemal wszystkich notowałem błędny numer telefonu i dopiero na 3 dni przed powrotem do Polski zrozumiałem swoją pomyłkę. 

Nigdy już więcej nie pracowałem w Holandii, a w przedostatni dzień swojego pobytu znalazłem na wystawie w sklepie z używanymi rzeczami model Renaulta Twingo w skali 1:50. Kupiłem go sobie. Do ojczyzny mogłem wracać z czystym sumieniem.