Something like Barcelona

Należy zacząć od tego, że stadion już nie poraża swoją wielkością i dostojnością, jak w dzieciństwie. Był areną zmagań lokalnej drużyny piłkarskiej i uczestników festynów gminnych, ale my łaziliśmy tam wbrew woli rodziców tylko, gdy przestrzeń świeciła pustką. Najpierw przeciskaliśmy się przez wykop pod ogrodzeniem i za każdym razem któryś z nas musiał tam utknąć. Zawsze kończyło się to rozdartą koszulką. Obowiązkowym punktem każdej wyprawy było skakanie po blaszanym dachu wiaty. Gdy znudziliśmy się robieniem hałasu, próbowaliśmy przeciągnąć wał do wyrównywania boiska. Na końcu zmagań usiłowaliśmy wspiąć się na maszt. To ostatnie udało się wiele razy naszemu koledze S. – zgodnie twierdziliśmy, że to człowiek-małpa, bo wspinaczka po drzewach szła mu równie dobrze. W ogóle nie interesowały nas wtedy sportowe emocje. Najbardziej ekscytującym elementem była drewniana buda pełniąca rolę szatni. Na jej dach nikomu nie udało się wejść. S. był najbliżej z nas. Podczas próby przedostania się z drzewa na budynek, niespodziewanie ugięła się gałąź i życie S. stało się na jakiś czas mniej szalone, bo skończył z ręką w gipsie.


Wiele się zmieniło na przestrzeni lat. Przebudowano infrastrukturę stadionu i obiekt został otwarty na nowo przez samego Donalda Tuska. Wszystko wygląda teraz tak, jak w każdym innym mieście, wsi, czy gdziekolwiek indziej, a stylową wiatę z blachy falistej na trybunach zburzono i wybudowano nową po drugiej stronie boiska. Teraz jest betonowa i wygląda na niedokończoną. Podczas meczów tłoczy się tam kibicowska elita wsi. 


Pamiętam, że dwanaście lat temu wspomniani fanatycy przynosili na mecze ogromną płachtę z logo swojego klubu. Była tak duża, że zdołało się pod nią zmieścić całe to szacowne grono. Pragnąłem wówczas, żeby zostali tam na zawsze. Czasem podziwiałem zapał tych entuzjastów piłki nożnej i uczucie, jakie żywią do zespołu. Drużyna nie miała żadnych sukcesów na koncie, a oni murem stanęliby za każdym z piłkarzy. I te ich przyśpiewki wspaniałe, że nikt ich nie pokona nawet słynna Barcelona, albo wykrzykiwanie nazwisk zawodników i śpiewanie chwalebnych słów o nich. Zapadły mi w głowie tylko te dwie, ale pieśni zachęcających do strzelania bramek mieli cały pakiet. Podobnie z resztą było z oprawą pirotechniczną i obelgami wykrzykiwanymi do przeciwników. Na meczach wyjazdowych podobno wystawiali ten sam spektakl, co u siebie. No i oczywiście zawsze liczyli na zadymę. Śmiało można by było to podsumować w trzech słowach - miłość, muzyka i mordobicie.


Na nielicznych i niewyłamanych drewnianych ławeczkach siedzieli starsi mieszkańcy wsi, którzy niegdyś byli zawodnikami. Na ich twarzach nigdy nie było widać rozczarowania lub dumy z gry młodszych kolegów. Siedzieli i patrzyli popijając co jakiś czas wódkę z gwinta. Miałem wrażenie, że chodzą na mecze tylko po to, by wyrwać się z domu i odpalić trochę procentów. Byli wyciszeni i wyobcowani, zupełne przeciwieństwo tych szaleńców spod wiaty. Wyglądali tak, jakby zupełnie się już w życiu poddali i jedyną formą atrakcji było dla nich pójście w niedzielę po mszy na stadion. Może była to forma powrotu do młodszych wersji siebie i w głowach toczyli własną grę. Zapamiętałem, że prawie zawsze wystrojeni byli w białe koszule i ciemne spodnie od garnituru. Ich twarze były czerwone, z pewnością nie od słońca.

Teraz jest tam obco. Klimatyczna, żużlowa droga wjazdowa pośród lip została zabetonowana, a drzewa wycięte. Zniknęło boisko trenigowe i wycięli sosnowy zagajnik, gdzie kiedyś budowaliśmy naszą tajną bazę. W ogóle wszystko stało się uporządkowane i wyrównane. Drewniane ławeczki wymienili na plastikowe krzesełka, które pobudzeni kibice wyrywają, gdy ich Barcelona przegrywa. Nie lubię już tego miejsca.