Opowieść z planety prowincja

Już dawno zamknęli ostatni monopolowy na osiedlu, dlatego z ławeczki przenieśli się do podziemia. Giną, spijając ostatnie łyki wódki w otchłani piwnicznych zakamarków. Dla pragnienia nie ma taryfy ulgowej. Trzeba robić zapasy, których nigdy nie wystarcza nawet na jedno niedzielne popołudnie. Przygarbieni ukrywają się za winklem codzienności. Szepczą sobie nawzajem czułości o nadchodzącym kacu wiedząc, że litości nie będzie. Jak co wieczór świat zawiruje na smutno, a gwiazdy znikną za chmurami. Już niebawem ukołysze ich noc i poprowadzi wprost w pijane objęcia Morfeusza. Dawno wydeptane ścieżki znają nawyki swoich twórców. Niejeden upadek człowieka chowają okoliczne krzaki. Czuć jeszcze w powietrzu ostatnie podrygi młodości. Jakby to było wczoraj.

W niedzielę, jak co tydzień, każdy jeden wystrojony w garnitur, pakuje swoje ciało i rodzinę do samochodu. Wszyscy jadą do kościoła. Dusza jednak hula gdzieś swawolnie, beztrosko, nie dbając o zbawienie. Ten jeden dzień potrafi przywrócić normalność dla ich bliskich. Są zaczarowani, jakby słuchali muzyki z księżyca. Wyrwani z pijackiego letargu, oderwani od rzeczywistości, tkwią przed klatką schodową i palą pet za petem. Dziś nie ma czego wypić. Wszystko zamknięte.

Nad wyraz realnie fermentują się frustracje, gdy zamiast powietrza kłębi się dym papierosów. Świat nie smakuje już jak jabłko z miętą, tylko jak dziegieć. Każdy z osobna żegna dni jesienne. Pierwszego listopada ukrywają łzy. Wspólnie zapalają znicz nad grobem pierwszego z nich i odchodzą w mgłę. Dziwią się, że to wszystko tak szybko minęło. Marność życia nimi potrząsa. Włosy przybrały kolor białoszary, dawno zniknęły wszystkie marzenia. Drogi stały się gąszczem lęków przed nadciągającym końcem. Ciężar życia przygniata coraz bardziej. Zmuszają się do oddechu. Chemia jest mocniejsza. To już nieistotne, czy jutro znowu zaświeci słońce. Mrok nadciąga jeszcze szybciej. Jakby czyhał na moment zawahania. Oby tylko był czas na wódczany gaz.

W pewnym momencie świat zszedł do rynsztoku. Każdy jeden zmuszał się do oddechu. Prawie nic nie miało smaku. Ciągle chemia była mocniejsza. Szczególnie dzień po odejściu pierwszego z nich. Przecież był najmłodszy ze świętej czwórki. Stępiły się ostre naboje. Przybladły czerwone policzki i nosy. Wory pod oczami zrobiły się przytłaczająco wielkie. Rzeczywistość trzaskała złudzeniami, a oni ciągle patrzyli na wschód. Chyba stamtąd wiało najbardziej.

Przyszła w końcu zima, a wraz z nią letni winkiel przestał być enklawą. Codzienność została zaklęta w podziemne korytarze. Błąkały się tam złudzenia i senne koszmary. Przez zabrudzone, zsypowe okienka nie przebijał się tam żaden promień światła. Mogłoby się wydawać, że każdy z osobna zwątpił w jakikolwiek sens istnienia.

Nie trzeba było długo czekać. Ruszyli dalej z ciężkim orężem. Wiedzą, że między nimi jest brak. Teraz tylko jedną kolejkę wylewają w ziemię. Życie toczy się dalej, ale już nigdy nie będzie tak jak kiedyś.