Bratysławskie epizody smutku i pustki

Bratysława o siódmej rano, ostatniego dnia października, była szara i naga. W oddali wyłaniał się Most Słowackiego Powstania Narodowego. Staliśmy z Michałem parę minut i gapiliśmy się na UFO, od czasu do czasu pociągając z butelki. Nic nie trwa wiecznie. Poszliśmy nad Dunaj, rzekę rzek.



Zanim tam trafiliśmy weszliśmy do sklepu, żeby z pustymi rękami nie chodzić, nie głodować i nie skonać w męczarniach z pragnienia. Jakoś trzeba było przetrwać chłód i rozczarowanie pogodą, więc dłuższą chwilę wybieraliśmy sery, które okazały się nie tylko pyszne, ale i przydatne jako statyw do aparatu. Momentami padało, ale oboje nie chcieliśmy tego zauważyć, mimo że czuliśmy, jak  kapie na nas z nieba. Wiało niemiłosiernie, ale przyjąłem to jako dobry znak. Jako Pomorzanin z urodzenia uwielbiam to uczucie, gdy wiatr targa włosami, szalikiem i myślami. Spokojniej jest mi wtedy, ale Dunaj był raczej niespokojny, a na pewno zimny i poorany falami. Wiedział to ogromny prom wycieczkowy z Valletty, który postanowił obrócić się  z lewej na prawą burtę. Patrzyliśmy na to siłowanie przyrody z techniką i nie mówiliśmy do siebie nic. Wiało, warczało i było zimno. W tym momencie tak wyglądało szczęście.


Zatonęliśmy w dymie z papierosa, czas stanął, a my szliśmy w poszukiwaniu biletomatu. Chcieliśmy kupić dobówkę za trzy i pół euro, żeby jeździć czym chcemy bez ograniczeń. Kolejnego dnia mieliśmy ją wykorzystać także na dojazd do granicy słowacko-austriackiej. Pogoda była raczej średnia, wsiedliśmy w pierwszy, gorszy tramwaj i pojechaliśmy w nieznane. Trochę nas wytrzęsło i ogrzało. Po niemal półgodzinnej przejażdżce trafiliśmy na dworzec Nové Mesto. Tam znowu zaczęła się metafizyka.


Siedzieliśmy na ławce wyparowani z życia. Ledwo siły starczyło na wyciągnięcie korka z butelki. Później krążyliśmy po peronie i wsiadaliśmy w przypadkowe wagony podstawione na wieczność. Raz na jakiś czas przejeżdżał niepełny pociąg, który kursował z jednego na drugi koniec miasta. Patrzyliśmy, nie chcieliśmy jeszcze wsiadać. Przez chwilę wyjrzało słońce zza chmur i oświetliło nam tę nędzną i pustą przestrzeń ze stali i betonu. Ludzi na stacji nie było w ogóle, a jeśli już się pojawili to nielicznie na minutę przed odjazdem pociągu. Nawet bezdomni się nie kręcili. W dworcowym kiosku bez problemu kupiliśmy piwo i poszliśmy nad jezioro. Już nie wiało i słońce zaczęło świecić nam w zaspane oczy. Zaczęło chcieć się żyć, znowu. Trochę rozmawialiśmy o wszystkim, trochę o niczym. Wydobywaliśmy z siebie zdania, które czasem nie miały żadnego znaczenia. Żeby tylko coś mówić, ale jak milczeliśmy to też było dobrze. Mieliśmy różne zrywy emocjonalne. Słońce namieszało nam w głowach. Nie było słychać żadnego szumu, wiatru, czy pociągów - tylko mewy.


Chwilę jeszcze marudziliśmy jadąc pociągiem na stację Petržalka, aż w końcu wybiła godzina trzynasta. Zalogowaliśmy się w obskurnym hostelu i poszliśmy spać.

***

Gdy wstaliśmy było już ciemno. Ruszyliśmy w miasto. Wieczór nie zapowiadał się przyjemnie. Wiało i było przeraźliwie zimno. Nie, żebym narzekał, ale obaj trzęśliśmy się jak osiki. Długo szukaliśmy niedrogiej knajpy z jedzeniem. Głód wiercił dziury w brzuchach i nie mieliśmy nawet najmniejszej ochoty na procentowe trunki. Zaspani szliśmy przez jeszcze bardziej zaspane miasto. Był ostatni dzień października i co jakiś czas widywaliśmy ludzi przebranych za Jokera lub jakiegoś kościotrupa. O dziwo imprezowiczów nie było wielu. Właściwie nic się nie działo. Miałem wrażenie, że miasto wymarło. Było raczej smutno i depresyjnie, ale tak właśnie miało być.