Jak zderzyłem się z pędzącym psem, czyli zima pod słowackimi Tatrami


Szliśmy ulicami Spiskiej Soboty mocno po zmroku. Pod naszymi stopami skrzypiał dawno niewidziany w Polsce śnieg, termometr wskazywał minus pięć. W alei prowadzącej do centrum miasteczka, które kiedyś znaczyło o wiele więcej niż Poprad, którego teraz było częścią, tuż przy starym cmentarzu, czaiło się zło.

Zło, miało postać psa rasy Border Collie i biegło za piłeczką ciśniętą z takiej specjalnej psiej wyrzutni (na allegro nazywa to „miotaczem piłek dla psa”), pędząc z prędkością torpedy. W swojej głupocie pomyślałem, że zatrzymam piłeczkę nogą, bo się piesek zmęczy goniąc za nią dalej.

Piesek zaś bardziej skoncentrowany był na przedmiocie i zdecydował się wejść wślizgiem pomiędzy moje niepewne kostki. Naprawdę nie wiedziałem, że Border Collie, może zwalić człowieka na oblodzony chodnik. Więc już wiem. Potrafi.

Otrzepałem się ze śniegu, sprawdziłem, czy będę chodzić. W tym czasie doszedł do nas miotacz piłek, pan psa-tarana. Zapytał czy nic mi nie jest, zrozumiał, że my nie tutejsi, po czym wskazał na gigantyczne kocisko – czarnego persa, który kroczył za nim i psem. Żeby nie śnieg, to bym bydlaka w tej ciemnicy nie zobaczył.

– Zobacz. On też jest z Polski. Przygarnąłem go spod Zdziaru – powiedział Słowak, wskazując na przygraniczną wioskę.

– I tak sobie razem chodzicie? – zapytałem nieco zszokowany po kolizji, zaskoczony widokiem psa-tarana, typa z miotaczem psich piłek i perskiego kota z polskim rodowodem.

– No, razem. Tak sobie spacerujemy – Kocur na potwierdzenie zamiauczał gardłowym mioooouuuuuuł. I tak każdy poszedł w swoją stronę. My – obejrzeć stary węgierski kościół, obok którego rozłożył się niemiecki Lidl, ultranowoczesny akwapark, włoskie pizzerie i cygańskie koczowiska, a on, prawdę mówiąc, cholera wie gdzie. 

I to wszystko mi się nie wydawało.


***

Po psio-kocim incydencie, z pobolewającą nogą, zrobiłem sobie słowacki rachunek sumienia. Odgrzebywałem z niepamięci wszystkie narkotykowe ekscesy kolegów z Koszyc i Nitry, którzy, zwłaszcza za granicą, znani byli z zamiłowania do metaamfetaminy i wszelkiego rodzaju piguł. Gardzili łatwo dostępną trawą jako czymś, co jest dla zwykłych śmiertelników. Za prawdę, nie mieli sobie równych i, gdy mieszkałem w Holandii, zdziwienie ogarniało mnie po wielokroć na wieści o ich kolejnych inicjacjach i osiągnięciach. Że też te młode organizmy były w stanie przyjąć takie ilości chemii.

Przypomniałem sobie górala, od którego ciągnął zapach owczego mleka, a który zabrał nas na stopa z zatoki autobusowej w Nowym Targu i podwiózł do Zdziaru już u naszych sąsiadów (skąd pochodził kot). Opowiadał po drodze jak to ma w życiu jego syn przejebane, bo go „baba zdradzała i z dzieckiem został”. Ale za to, „przynajmniej”, udał się rewanż, bo jak kobietę za włosy sznurkiem do ciągnika przywiązali, to „ładnie za wszystko przeprosiła”. A ze Zdziaru zabrała nas miła słowacka rodzina i pierwszy raz zobaczyłem, choć z bardzo daleka, jak olbrzymi jest Zamek Spiski, do którego, ostatecznie, nigdy nie dotarłem. To wtedy, lata temu, pierwszy raz byłem na Słowacji, w drodze do Rumunii.

Pamiętam także to, jak z dwoma koleżankami utknęliśmy na słowacko-węgierskiej granicy, gdzie na ścianie wiaduktu było graffiti namawiające do łapania stopa, ale nikt się nie chciał zatrzymać i ostatecznie spaliśmy w jakimś przygranicznym rowie, gdzie roiło się od szczurów-gigantów (gwoli sprawiedliwości oddam, że już po węgierskiej stronie). Były też i przyjemniejsze reminiscencje z bajecznej Małej Fatry, którą dwukrotnie złaziłem wzdłuż i wszerz, gdzie nad brzegiem Warinki w Niżnych Kamieńcach smażyliśmy na ognisku sery Jadel i piliśmy tanie jak barszcz słowackie Kelty.

***



Teraz był jednak styczeń i nie było mowy o ognisku i smażeniu sera nad rzeką, chociaż, żeby było fajnie, podprażyliśmy sobie na starej patelni kawał sera z Billi. Śnieg w ciągu dnia walił tak mocno, że w wyższych partiach gór nie było prawie żadnej widoczności. Schodziliśmy po własnych śladach spod górskiego jeziora – Popradzkiego Plesa, a wąskotorowej kolejce, która dowozi na szlak, potrzebna była pomoc pługu odśnieżnego, aby w ogóle można było się przebić od Popradu przez Stary Smokowiec do Szczyrbskiego Plesa. Pomyślałem, że na serio nas tam odetnie, jak bohatera „Śniegu” Pamuka w tureckim Karsie, ale były to tylko głupie aluzje mózgu, który podpowiadał niewiarygodny scenariusz i nie doceniał umiejętności Słowaków. Ci, aby nas wydostać spod Tatr, angażowali do pracy, także na legendarnej kolejce zębatej do Szczyrby, wymyślne śniegowe wiatraki przymocowane do wagonów i pracowników kolei ze szpadlami.



O poranku następnego dnia wyjrzałem za szybę i zobaczyłem, że śnieg zasypał wszystko. Chwilę później staliśmy przy peronach popradzkiej stacji kolejowej, skąd roztaczał się niezwykły widok na białe Tatry. Mróz srebrzył zaostrzone ich wierzchołki i ostre słońce z precyzją chirurga wyciągało kształty, delikatnie tylko spowite chmurami. Było tak jasno, że mrużyłem oczy.



***

Jechaliśmy spalinowym pociągiem, z wielkimi panoramicznymi oknami, w kierunku Kieżmarku. Ośnieżone Tatry było widać przez całą, prawie półgodzinną podróż. Po pociągu ganiali się młodzi Cyganie, którzy na widok konduktora bardzo grzecznie przedstawiali pliki jakichś zaświadczeń albo płacili za przejazd kilkadziesiąt centów. Wsiedli w Huncovcach, a ich osiedle, rozłożone tuż przy torach, widać było jak na dłoni.



Nie wyglądało jak miejsce, w którym można przetrwać zimę, a jednak to udawało im się od lat. Sklecone z desek, resztek materiałów budowlanych i szmat, z kominami przez które uciekał brązowo-czarny dym osmalający śnieżne zaspy, przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Między domami załatwiały się dzieci. Żyły tak, na marginesie świata, w potwornej biedzie i grały na zamarzniętych kałużach w podwórkowego hokeja - narodowy sport Słowacji.

Dwa lata wcześniej próbowali odwiedzić ich skrajni słowaccy nacjonaliści z Partii Ludowej Nasza Słowacja, ale zostali przez policję grzecznie zatrzymani na moście nad Popradem, tuż przed koczowiskiem, co być może powstrzymało rozlew krwi. Skończyło się na hymnie Słowacji, wywrzeszczanym przed romską osadą. Mimo podejmowanych prób dotąd nie udało się zdelegalizować LSNS, za którą ciągnie się faszystowski smród po księdzu Tiso – umiłowanego przez LSNS przyjaciela Adolfa.



Przy dworcu w Kieżmarku stała buda z prawdziwymi słowackimi jajami, był też, oczywiście, market Billa, przy którym, jak wszędzie na Słowacji, można było kupić pizzę na kawałki za euro i dwadzieścia centów. Był też Lidl i swojski kebab "Kebabia Point". Wszystko zamknięte, bo przecież święto takie jak i w Polsce, czyli Trzech Króli. Zamknięty, nie tylko od święta był też wpisany na listę Unesco drewniany, ewangelicki kościół artykularny, bo ktoś uznał chyba, że będzie zabawnie, jeśli zabytek tej klasy otwierany będzie dwa razy w tygodniu na dwie godziny. 

Otwarty był za to zabytkowy cmentarz, w bramie wejściowej którego umieszczono tabliczkę, że niemieckie groby na nim odnowiono dzięki Fundacji Willego Messerschmitta, twórcy legendarnych drugowojennych hitlerowskich myśliwców. Facet nakazał, aby po jego śmierci majątek przeznaczyć na ratowanie poniemieckich zabytków kultury materialnej. Tak się też stało i teraz niemieckie i węgierskie grobowce świadczyły pięknie o przeszłości miasta. Zza muru cmentarza wyrastały zaś klocowate, postkomunistyczne bloczydła, upstrzone pastelowymi barwami. Zupełnie jak u nas.



***

Próbowaliśmy lepić bałwana, żeby przypomnieć sobie dzieciństwo, ale kopny, zmrożony śnieg porażał zimnem ręce, uniemożliwiając stworzenie opasłego, białego władcy mioteł. Powstał bałwan na miarę naszych możliwości – mały i z liśćmi na głowie zamiast garnka, zwrócony frontem do kieżmarskiego zamku. Powinien tam jeszcze stać, bo nic nie zapowiada wzrostu temperatury po tamtej stronie Tatr w najbliższych, styczniowych tygodniach. Jeśli go spotkacie, nakarmcie haluszkami. Bez przypalonych skwarków. Bo te mu zbrzydły.