Lęk i odraza w Belgradzie

Na stacji Belgrad Topčider wysiedliśmy chwilę po szóstej rano. Mocno wykończeni poprzednim dniem niechętnie ruszyliśmy do centrum miasta. Było chłodno, a odległość do pokonania wydawała się nieskończona. Po dłuższej chwili tułaczki wzdłuż tramwajowych torów postanowiliśmy podjechać wiekową Tatrą. 

Była to bodajże linia numer 3. Wsiedliśmy i chęć posiadania biletu została wyeliminowana przez skomplikowany system zakupu. Okazało się bowiem, że czytnik przyjmuje tylko płatności zbliżeniowe i nie obsługuje wszystkich kart, a po dokonanej transakcji, przez okres trwania ważności biletu, nie można dokupić drugiego. 


Jechaliśmy więc częściowo na gapę. Bardzo nie lubię tego robić, ale okoliczności były takie, a nie inne. Poza tym trzęsło niemiłosiernie. Nie dość, że pojazd był bardzo stary, to tory do najnowszych też nie należały. Podobał mi się ten klimat w tamtym momencie, ale gdybym miał codziennie tak dojeżdżać do pracy, to zdecydowanie przerzuciłbym się na rower.


Dojechaliśmy do starego dworca, który pełnił funkcję najważniejszego w państwie do końca czerwca 2018 roku. Na tej stacji zatrzymywał się legendarny Orient Express w latach swojej świetności. Powstały w końcu XIX wieku budynek ma zostać zamieniony w muzeum, a na terenach zajętych przez tory powstanie nowoczesne centrum mieszkalno-rozrywkowe Beograd na vodi. Funkcję największego miejsca odpraw pasażerów przejął budowany przez ponad czterdzieści lat Belgrad Centralny. Ten betonowy twór schowany jest pod ziemią i niezwykle trudno do niego trafić. Nie wygląda na dokończony i w ogóle nie jest przyjemnie w nim przebywać. 

Wieczorem piliśmy tam kawę i herbatę z automatu. Sam nie wiem po co. Pewnie dlatego, że było nam zimno, a rakija się niestety skończyła. Jak na największą stację w mieście było przeraźliwie pusto. Na odjazd oczekiwał tylko jeden pociąg do Nowego Sadu, który miał ruszyć chwilę po 19. Nie było na co dłużej czekać. Klimatu zero, a listopadowy chłód wdzierał się każdym zakamarkiem. 


Miasto miało w swojej ofercie jeszcze parę niespodzianek, które nas miło zaskoczyły. Michał bardzo chciał się przejechać metrem, które nigdy w stolicy Serbii nie powstało. Obecnie Belgrad jest największą europejską metropolią bez podziemnej kolejki. Oczywiście budowa była i nadal jest w planach, ale trudna sytuacja finansowa i polityczna, szczególnie w latach 90. pogrążyła budowę. Mimo to częściowo wykonane projekty zaczęły być wykorzystywane przez system kolei miejskiej Beovoz. 

Zaczęło to działać w 1992 roku i dziś obsługuje pięć kierunków. Centrum dowodzenia od samego początku znajduje się na stacji Beograd Centar. Początkowo pociągi jeździły w trzech kierunkach: do Batajnicy, Pančeva i Resniku. Sytuacja się zmieniła, gdy w 1995 roku został otwarty przystanek Vukov Spomenik. Wtedy pomysł transportu pasażerów z osiedli podmiejskich do centrum miasta został w pełni zrealizowany.


Zanim trafiliśmy na podziemny przystanek, kluczyliśmy pustymi korytarzami przejść podziemnych. Było już ciemno i pusto, przez co w głowie zaczęły pojawiać się różne scenariusze na temat bezpieczeństwa i życia. W końcu byliśmy na miejscu. Stacja wyglądała imponująco, ale najlepsze miało dopiero nadjechać. Po chwili na horyzoncie pojawił się pociąg, na który większość ludzi spojrzałoby z pogardą i obrzydzeniem. 

Zadowoleni wsiedliśmy i ruszyliśmy w nieznane. Przez większość czasu mknęliśmy tunelami wydrążonymi pod miastem i gdy wyjechaliśmy na powierzchnię, Michał zorientował się, że jedziemy nie tam, gdzie chcemy. Po 20 minutach telepania się w elektryczce wysiedliśmy i ruszyliśmy na poszukiwanie alkoholu i tramwaju. Okazało się, że znaleźliśmy się w miejscu bez sklepu, baru i ludzi. Byliśmy nieprzygotowani na taką okoliczność. Los się do nas jednak uśmiechnął i dał nam tramwaj. To znowu była linia numer 3. Wlekliśmy się do centrum i tym razem robiło się coraz jaśniej. Dodawało to optymizmu i nadziei na inne atrakcje, którym chcieliśmy się czym prędzej poddać.


Tego wieczoru najwięcej czasu spędziliśmy na stacjach i w transporcie publicznym. Było to ciekawe doświadczenie tym bardziej, że w większości woziły nas wiekowe pojazdy, które na pierwszy rzut oka, powinny się rozpaść na pierwszym zakręcie. 

Nim zaczęliśmy się przechadzać ulicą Kneza Mihaila trafiliśmy do sklepu i pod szpital, gdzie przy murowanych schodach i ciepłej wódce z Rosji, rozegraliśmy pojedynek na znajomość twórczości Syntetica. Do dziś zachodzę w głowę, jak mi się udało pokonać Michała. Stamtąd, lekko chwiejnym krokiem ruszyliśmy do cerkwi świętego Sawy. 

To największy obiekt prawosławny na świecie. Budowany jest od 1939 roku i jego wnętrza nadal nie są ukończone. Można było wejść do środka, jednak na niewiele to się zdało, bo cała przestrzeń za holem zasłonięta była foliami. Z zewnątrz budowla wyglądała na niewiarygodnie wielką, ale przestrzeń wewnątrz budziła jeszcze większy respekt, mimo zamkniętych głównych pomieszczeń. 

Parafrazując cytat o eterze z „Lęku i odrazy w Las Vegas” - Alkohol doskonale pasuje do Belgradu. W tym mieście kochają pijanych. Tak właśnie pomyślałem, gdy po wycieczce dowiedziałem się, że alkohol w Serbii można pić legalnie pod chmurką. A skłonił mnie do tego widok pijących ludzi w parku pod belgradzkim uniwersytetem. Wszystkie ławki i krawężniki były zajęte, a tłumy spragnionych napływały przez wszystkie bramy. Siedzieliśmy tam dłuższą chwilę, bo było przyjemnie i ładnie. 

Opróżnione butelki wcisnęliśmy w wypchane śmietniki i ruszyliśmy do naszego hostelu, który znajdował się w pobliżu włoskiego cmentarza z czasów I wojny światowej.