Ta podróż rozpoczyna się gdzieś o 6
rano na dworcu kolejowym w Słupsku. Jest, powiedzmy, rok 2011. Albo 2012.
***
Dworzec w
Słupsku o tej porze nikomu nie daje wytchnienia. Opary moczu i
innych ekskrementów mieszały się, tworząc trudną do zniesienia,
podawaną z obrzydzeniem, kartę wizytową. Bezdomni wrośli w te
posadzki, dosłownie i w przenośni. To taki teatr.
Olbrzymia jak na skalę miasta
budowla, chyba z 10 kas, olbrzymi hol na setki osób, oddany do
użytku akurat wtedy gdy zaczął się exodus.
***
Kasy znikały po kolei, jedna po
drugiej, aż w końcu ostały się trzy, z których czynne są
zazwyczaj dwie. W starej informacji zainstalował się spożywczak z
czerstwymi bułami, a w poczekalni kącik zabaw dla dzieci. Zniknęły
elektryczne wyświetlacze z rozkładami jazdy, a zegar wskazuje
zawszę tę samą godzinę.
Wieczorami ochroniarze raz po raz brali
się za bary z bezdomnymi, których wyrzucali na zewnątrz, ale oni i
tak wracali. Zabawa w ciuciubabkę trwała od lat. Czasem ktoś
oszcza podłogę, czasem ktoś na nią zwymiotuje.
Słupsk nie
doczekał się dobrego miejsca na koncerty, jest za to gargantuiczny
dworzec z przeciwatomowymi piwnicami. Wyśniony prezent dla miasta,
które zawsze chciało być większe i ważniejsze niż było, jest i
będzie.
***
W pociągu do Trójmiasta wybudzam się
ze snu i otępienia. Nieludzka pora i nieludzka mgła. Podobnie jak
czoło pociągu przebija mgłę i wnika w nią zarazem, tak mój mózg
stara się odnaleźć i poukładać poszczególne elementy układanki.
Nie jest to łatwe o 7 rano.
Jadę. Nad horyzontem pojawiło się
słońce. Jego promienie oświetlają chmury, tworzące teraz na
niebie coraz jaśniejsze wysepki. Ale nie. Z chwilę znowu otrzymamy ten pomorski luty, styczeń, czy listopad. Będzie zimno, będzie mgła, będzie deszcz. No więc, na początku, mgła.
Zza tej mgły wyłania się droga
równoległa do torów, ze szpalerem drzew posadzonych jeszcze przez
Niemca. Znam tą drogę.
Pamiętam te dni, gdy jako dzieciak z wypiekami na twarzy
opuszczałem babciną działkę i biegłem w jej kierunku, by móc z
niej podziwiać pociągi, których przejazd zwiastował narastający
szum kół. Wagony wyjeżdżające zza łanów pszenicy cudownie
dopełniały horyzont. Skacząc ponad kłosy wiedziałem już, że
podróż sama w sobie może być celem.
***
Na pierwsze harcerskie biwaki, gdy
byłem nieco starszy, woziły mnie pociągi. Zaledwie 20-minutowa
podróż ze Słupska do Damnicy, gdzie spaliśmy w wielkim
poniemieckim pałacu z palmą z Palestyny w środku, ekscytowała mnie tylko
trochę mniej, niż pierwsze nocne rozmowy o dziewczynach, toczone na
starych, śmierdzących wojskowych materacach. Podczas jednej z
takich nocy otrzymałem krzyż harcerski. Była to zapowiedź
kolejnych zmagań o symbole, które miały uczynić nas lepszymi, a
okazały się tylko obietnicą gonitwy za własnym ogonem.
Pamiętam, że niektórzy z nas kładli
na tory kapsle i monety. To był chyba 93 rok i któryś z moich 9-letnich kumpli twierdził, że odpowiednio postawiona moneta jest w
stanie wykoleić pociąg. Byłoby bardzo szkoda – myślałem –
wykoleić jedyny w historii Damnicy pospieszny pociąg zatrzymujący
się w tej miejscowości.
***
Teraz przejeżdżam po moście nad
Łupawą, parę kilometrów za Damnicą. Łupawa. Rzeka w której
kilka lat wcześniej prawie się utopiłem, bo kumpel wpadł wtedy na
pomysł, że zrobimy sobie spływ kajakowy dobę po wiatrołomie,
który położył pnie w poprzek rzeki, na wysokości głowy.
Po moście, w którym istniały jeszcze
zrobione przez Niemca otwory minerskie, dawno temu łaziliśmy z
bratem, a ja roiłem sobie, jako gówniaż, że razem wykopiemy kiedyś, z pomocą
wykrywacza metali i szpadla, te wszystkie pozostałości pancernego
pociągu, o których opowiadał nam wujas.
Po tym samym moście
spacerowałem z nim na dwa dni przed tym, zanim się spakował i
wyruszył do Irlandii. Sam stał się żywym argumentem na to, że 9
kas na słupskim dworcu nie ma już racji bytu.
***
Jadę, bo wiem, czuję, że jadę. Bo się na chwilę przebudziłem i znów chce mi się spać. Podgrzana
derma grzeje w dupę. Odsuwam buty od grzejników, bo mogą stopić
podeszwy. Na nowe, po tym jak kanary złapały mnie bez biletu w
gdańskim tramwaju (i trzeba było tą cholerną karę zapłacić),
raczej mnie nie stać.
Nie pytam czy można tu przykręcić
ogrzewanie, bo wiem, że jest tu tylko tryb „SS”. Czyli Sahara
lub Syberia.
Szyby pokrywają się parą i widzę coraz mniej. Ze
wspomnień wkraczam powoli w sen a ostatnie co widzę, to stary
autobusowy przystanek rzucony w błoto peronu w Strzyżynie.
– A więc
cywilizacja dotarła i tutaj – pomyślałem. – Sarny już tu są,
mogą być i ludzie.
Budzę się w Lęborku. Za oknem
zdobione, żeliwne podpory podtrzymujące wiatę na peronami. Kilka
lat wcześniej uderzył w nie łbem Zbawiciel. Bieg do monopolowego,
bo eskaemka miała tu 6 minut postoju, a alkohol skończył się
wszystkim po 30 minutach od startu ze Słupska.
Po zderzeniu ze
słupem padł zamroczony, na tyle jednak świadomy misji, że
przekazał pieniądze kolejnej zmianie sztafety ze słowami „Biegnij
beze mnie, załatw co trzeba”. I ta druga osoba pobiegła i
rzeczywiście zdążyła. Potem K. opatrywała higienicznymi
chusteczkami Zbawiciela, gdy z jego łba sączyła się ciurkiem
krew.
***
W Wejherowie mijam spłacheć terenu
przy przystanku Nanice. Siedzieliśmy tu kiedyś z K. na betonowych
chodnikowych połamańcach rzuconych w mech, zerkając na blok Tam była chata K. Z tejże chaty oszalały
facet K. kilka dni wcześniej wyrzucił przez okno pierścionek
zaręczynowy, którego K., zaskoczona, nie miała zamiaru przyjmować.
Nie było nam do śmiechu, tym bardziej, że właśnie rozwiązano ze
mną umowę w kolejnej robocie, jak tylko skończyło się Euro 2012
i nie było już o czym pisać na lokalny portal (tak przynajmniej
uważał szef tego przybytku). Mieliśmy razem 800 złotych i
postanowiliśmy pojechać do Włoch, licząc, że uda nam się do
Polski wrócić na stopa. Tak zrobiliśmy i to się udało.
***
Później Trójmiasto, gdzie każdy
kąt coś przypominał. Przy dworcu Gdynia Główna wciąż stały
budy z grillowanym kurczakiem. Jadłem tam to ptactwo za każdym
razem w oczekiwaniu na pociąg Mare Balticum, gdy z ojcem wracałem z
jednej z inspekcji licznych prowadzonych przez niego budów.
Jeszcze później, wracając z Bieszczad, patrzyłem jak Bartek próbuję
wyrwać gołębiom kawał kebaba.
Dzień wcześniej pokłóciliśmy
się o sens Powstania Warszawskiego w pociągu z Zagórza w Bieszczadach. Nie chcieliśmy lać się po
mordach, dlatego przez okno poleciały jakieś przedmioty i ostatnie
kanapki. Wtedy M., jego dziewczyna, zgubiła aparat ortodontyczny na zęby, który... miała na zębach. Nigdy go nie znaleźliśmy, choć nie
opuszczaliśmy przedziału (A w głowie te debilne pytania: "zjadła go?").
***
Albo wojskowy cmentarz w Redłowie.
Widzę tam siebie sprzed 10 lat, kiedy wystawiałem pysk do słońca
i naglę pragnę pojechać na stopa do Holandii. Ot tak, niemal
natychmiast, w środku plugawej polskiej jesieni.
Trzy dni później
z dwudziestoma euro w kieszeni rzeczywiście siedziałem na trawniku
przed lotniskiem Schiphol. Poczucie, że wyłącznie „sky is the
limit” nie opuszczało mnie, pomimo tego, że październikowy wiatr
i deszcz ostro zacinał po twarzy, a hałas silników Boeingów 747 nie pozwalał na sen w pobliżu pasa.
I akademiki polibudy we Wrzeszczu,
gdzie traciłem swój czas na rozmowy z XYZ, które wiecznie kończyły
się nieporozumieniami, a później, już za Gdańskiem Głównym,
akademik Szkoły Muzycznej, gdzie było nieco milej, ale też
wszystko rypło...
***
Znów zasypiam. Nadchodzi noc. Zaparowane od oddechów pasażerów szyby nie pokażą już i tak
niczego nowego.
Znów gdzieś jestem i dokądś
zmierzam?