Wróciłem do lat dziewięćdziesiątych. Podróż bez celu przez wschodnią Słowację


O poranku na dworcu kolejowym w Nowym Sączu orkiestra zagrała Bella Ciao. Pisowski marszałek województwa, przy dźwiękach piosenki włoskich antyfaszystów, podnieconym głosem mówił dziennikarzom o tym jak bardzo chciałby zobaczyć w Małopolsce nowoczesne lokomotywy, które były tłem dla tego spektaklu.

Wieczorem, przed dworcem w Koszycach, umierał leżący na wznak Cygan, którego reanimowali słowaccy medycy. Jedną historię od drugiej dzieli 140 kilometrów i niewiele ponad dwie godziny jazdy autobusem. Pociągu między miastami nie ma.

***

W końcu lutego do Koszyc zapukała wiosna. Wystawiałem pysk do słońca, siedząc na zwalonym pniu leżącym na zboczu jednej z gór, osłaniających drugie największe miasto Słowacji. Naprzeciw mnie sterczały kominy licznych fabryk, z których nieliczne wciąż działały. Olbrzymie konstrukcje suwnic przypominały ustawione rzędem bramki wyrwane z trzecioligowych boisk i tak jak one, były pozbawione siatek.

Trochę bardziej na prawo od fabryk majaczyło, spowite delikatną mgiełką smogu, koszyckie Stare Miasto. Bardziej na prawo, za miastem, wyrastały graniczne Góry Zemplen, za którymi zaczynały się Węgry i tokajski region winiarski. Jeszcze dalej – myślałem – był Debreczyn. A później już rumuńska granica i Oradea z ciągnącymi się wzdłuż kolejowych torów kilometrami ruin, gdzie zamarzyłem sobie kiedyś nocleg. Przeszło mi przez głowę, że cudownie byłoby zobaczyć w końcu lutego ten rozpad. Przyhamowałem jednak wyobraźnię. Za dwa dni znów miałem się stawić w pracy w wieżowcu pośrodku mazowieckiej równiny. Ostatecznie zarówno tutaj, w Koszycach, jak i w Rumunii, były kiedyś Węgry.

Schodząc ze wzniesienia zacząłem tonąć po kostki w błocie. Kompletnie ufajdałem sobie buty i spodnie. Kawałkami gałęzi oderwanej od winorośli zacząłem wygrzebywać makarony błota z podeszwy. Tak, jak gdybym wygrzebywał z nich gówno, tyle, że błoto było gęstsze.

Wcześniej w internetowych przewodnikach czytałem, że warto w Koszycach zajść do Hostinca, jednej z najstarszych knajpopiwiarniorestauracji w tej części Europy. Ale szkoda mi było zafajdać im szykowne, jeszcze powęgierskie posadzki swoimi buciorami. Ubłocone kierpce otrzepałem więc na przecudownych brukowanych ulicach i podwórkach wokół równie cudownej Katedry Świętej Elżbiety, na której wieżę nawet wszedłem. Nasyciłem się widokiem i poszedłem, jak zwykle, na dworzec.



***

Wschód Słowacji to terra incognita dla turystów. Górzysty region od północy graniczy z Polską, od wschodu z Ukrainą a na południe z Węgrami. To rzeczywiste peryferia Europy, a na pewno tej unijnej Europy.

Koszyce, jako dopieszczony unijnymi pieniędzmi bastion jako takiego dobrobytu, wysyła swoje pociągi do unijnych granic w Czernej nad Cisą i do Humennego, skąd rzut beretem poza Schengen. Osobowymi połączeniami dojedziemy stąd także do niewielkich miasteczek przy węgierskiej granicy. O większości z nich nigdy nie słyszałem.



Elektroniczna tablica pośrodku hali dworca w Koszycach przedstawiała wiele możliwości i miałem chwilę na decyzję. Narzuciłem sobie jednak pewne ograniczenia. Pierwsze: nie sprawdzam na smartfonie co zastanę w miejscu do którego jadę. Drugie: ograniczam się się do wydatku w wysokości 6 euro za bilety w dwie strony. I tak padło na Trebiszów (Trebišov), do którego jedzie się osobówką, która dalej podąża do Humennego.

Nim ruszyliśmy zaopatrzyłem się w niezbędne napoje i sery. Pociąg miał pozwolić na wypełnienie oczu słowacką przestrzenią, a żarcie – na wypełnienie żołądka. Bezbłędnie postawiłem na te ich kręcone w warkocze sery, kofolę i tanie piwo. Bo piwo u Słowaków niemal zawsze jest tanie.

***

Po minięciu kilku kompleksów wyglądających jak połączenie bytomskich złóż biedy z pozostałością żerańskiego FSO pociąg zaczął krążyć pomiędzy wzgórzami, robiąc pośród nich eski. Słońce chyliło się ku zachodowi i, przebijając się przez chmury, podkreślało ciemne kontury niezwykle malowniczych i smutnych o tej porze Gór Zemplen. Ich zbocza za pół roku staną się granatowe od winogron i pełne Cyganów, którzy zrywając je, zarabiać będą na życie.



Po piętnastu minutach zauważyłem, że jedynym zwiastunem jako-takiej nowoczesności w przestrzeniach, które przemierzałem, był pociąg, którym jechałem. Wagony w nim odpicowano za unijną kasę, ale już wokół nie było nic co wrzeszczałoby, że oto jesteśmy w XXI wieku.

Żadnych rowerowych ścieżek, budynków ze szkła i stali, żadnych domów z solarami na dachach, ledowych wyświetlaczy oznajmiających godzinę odjazdu pociągu, czy nowiutkich, równych dróg. A może ładnie oznakowany szlak turystyczny, odnowiony dom lokalnego pisarza, czy nowoczesne centrum rozrywki? Nie, raczej nic z tych rzeczy.

Nie było nawet za wiele tych wszystkich krzykliwych plandek po płotach, dzięki którym każdy wie, które płytki najlepsze i gdzie farba najtańsza. Jeśli coś już zrobiono, to stało podmalowane i równe, ale raczej od lat nieruszane. Tynk pozostawał szary, bruk był nagi, jakim go zrobiono.

W Trebiszowie ten duch stagnacji zamieszkał, zasiedział się, polubił się z przestrzenią i ludźmi. Było mu tam dobrze.

***

Podobało mi się już od pierwszych chwil, gdy ubłocone buciska stanęły na trebiszowskim peronie. Tuż obok mojego pociągu, który kontynuował jazdę do Humennego, stał malutki motorak, spokojnie pamiętający czasy wspólnej czechosłowackiej kolei. Czekał na nielicznych pasażerów, chętnych do jazdy do malutkiej stacyjki Michalany tuż przy madziarskiej granicy. Żwawo dudnił jego silniczek, konduktor dopalał na peronie peta. Przejście podziemne zdobił cudny sajding upstrzony graffiti. Przypominało mi to trochę dworzec w Szczecinku.



Wylazłem z podziemi jak szczur i momentalnie wzbudziłem sensację. Gdy przechodziłem przez olbrzymi plac, będący opustoszałym dworcem autobusowym, miejscowi spod knajpy nie mogli nadziwić się przybyszowi. Odciągnęli butelki od ust i patrzyli jak z plecakiem lezę i udaję, że mam jakiś cel, jakąś sprawę pilną do załatwienia w Trebiszowie. Po co tu jestem? Ten wyborczy billboard to coś do czego zmierzam, czy może ten niekończący ciąg bloków tak mnie zaciekawił? A może ten blaszany, gigantyczny Kaufland? Pomyślałem, że ostatni raz coś tak smutnego na pierwszy rzut oka z dworca widziałem w listopadzie w Wyszkowie. Tam to też był dworzec autobusowy.

Po wejściu między szpaler bloków okazało się, że jestem w latach 90-tych. Że prawdopodobnie ten dworzec bez autobusów to był taki portal do cofania się o ponad 20 lat, a ci kolesie spod podrzędnej gospody to czarodzieje, którzy szybko przygotowali dla mnie ten spektakl.



Wszędzie, absolutnie wszędzie, stały bloki w szarych kolorach. Jeszcze nic nie wrzeszczało pastelą na przechodnia, choć (tak jak WTEDY) zaczynały się już nieśmiałe próby lokalnych poprawiaczy estetyki i w okolicach klatek schodowych powstawały jebitnie zielone, lub różowe wzorki. Latarnie, w kolorze ukraińskiej flagi, z blaszanymi oprawami, uginały się pod ciężarem czasu i szalejących pomiędzy bloczydłami przeciągów.

Nikt tu jeszcze nie znał kostki brukowej. Całe ciągi popękanych płyt-kwadraciaków prowadziły od klatki do klatki. Pomiędzy blokami wiły się serpentyny debilnie powykręcanych ścieżek, które miały chyba służyć do rekreacji, ale nikt nie wpadł na to, że asfalt i papa to nie jest najestetyczniejsze rozwiązanie i że podczas upałów ludzie będą topili w nich podeszwy i kapsle od piwa. Zupełnie jak na gdańskiej Morenie dawno temu. Psy ganiały samopas tłukąc się lebensraum ze zdziczałymi kotami.



Powszechna stała się w Trebiszowie moda na powiększanie przestrzeni użytkowej mieszkań. Sajding, którym „ocieplono” dworcowy tunel, był w powszechnym użyciu także na balkonach. Odpowiednio skonstruowane osłony mogły dodać do gustownego mieszkania kolejny pokoik.

Metalowe drabinki, wygięte w pałąk od ziemi do ziemi, ciągle stanowiły powszechny element w miejscowych miniogródkach jordanowskich. Piaskownice, odlewane z betonu stelaże ławek, drewniano-blaszane atrapy samochodów postawione dla zabawy, nie różniły się niczym od tych jakie pamiętam, gdy chodziłem do podstawówki. Pomiędzy blokami stało oczywiście, szare jak wszystko, przedszkole.

Niósł się dźwięk piłek do kosza. Musiało to wkurwiać wielu z mieszkańców, bo boisko zrobiono dokładnie pośrodku wielkiego placu zewsząd otoczonego wielkopłytowcami. Efekty był podobny do wrzucania cegły do studni. Chłopaki grali w kosza i (naprawdę!) słuchali kawałków Chemical Brothers. Gdy chciałem im zrobić zdjęcie, to sprzedali mi fucka.

Nawet to mi się podobało. Znów czułem się nie do końca bezpieczny, na tym, tak jakby, swoim rejonie. Pamiętam, że za dzieciaka, na porządną piłkę do kosza stać było niemal wyłącznie braci tych co jeździli do Niemiec na jumę. A Ci nie byli zbyt uprzejmi, było się więc czego obawiać.



Zostawiłem za sobą blokowisko, co nie było łatwe, bo ciągnęło się chyba przez kilometr i dotarłem do domu kultury i kina zarazem. Słodki Jezu. Tu wciąż malowało się kolorowe szyldy na paździerzowych tablicach z informacjami o zbliżających się imprezach i to taką samą czcionką, jaką malowało się je w Słupsku, w latach 90-tych.

Obok trwał mecz piłkarski lokalnej drużyny. W powietrzu gęsto latały kurwy i picze. Byłem podekscytowany tym skansenem aż za bardzo, poszedłem do parku naprzeciw siebie. Znalazłem tam ruiny zamku i przepiękne, neogotyckie mauzoleum węgierskiej rodziny Andrassych. Nie mogłem za cholerę pojąć co tu robiło. Pasowało jak pięść do nosa, choć przecież było znacznie starsze od blokowisk i powinno być traktowane z honorem.



***

Wróciłem jeszcze raz do centrum (o ile rząd bloków je stanowiło). Z wielką przyjemnością zaszedłem jeszcze do marketu. Urządzono go w zaniedbanym pawilonie – blaszaku na betonowych podporach, do którego wchodziło się przez jakieś dziwaczne schody. Zrobiłem ostatnie zakupy przed wjazdem w nowy wiek. Na zewnątrz bladożółte oprawy latarni z mozołem nagrzewały swoje wnętrza, próbując ocieplić wizerunek blokowiska coraz bardziej pogrążonego w mroku.

Starsze kobiety zamykały już swoje kioski. Skończył się mecz i od strony boiska słychać było kolejne wrzaski. Ledwo zdążyłem na pociąg, który zawiózł mnie do Koszyc. Tam, w wynajętym pokoju, czekały już na mnie klocki Lego z serii „Piraci” i resoraki Matchboxa.



Dwa tygodnie później Słowacja zamknęła granicę. Dostęp do maszyny czasu został czasowo ograniczony przez wirusa z Chin.