Należy zacząć od tego, że na imię mam Adam i
jeszcze wszystkie żebra są dostępne, ale momentami jednego mi
brakuje. Dzieje się tak, gdy nieopatrznie grzebię w pamięci. I
wyłażą wtedy różne historie mniej lub bardziej wyraźne.
Zazwyczaj strzępami czegoś one są albo smakują, jak pierwsze łyki
dobrego, treściwego czerwonego wina po dłuższej przerwie. Salut!
***
Wydostać się ze wsi można było tylko
podmiejską linią nr 11 oraz autostopem. Co prawda jeździł jeszcze
PKS i Nord Express, ale bilety były bardzo drogie, jak dla nas. Poza
tym kursowało to o bardzo dziwnych godzinach, z których nikt z nas
wtedy nie korzystał. Zaoszczędzone na transporcie pieniądze można
było przeznaczyć na papierosy na sztuki i piwo za trzy złote w
śmierdzącym piwnicą barze. Oczekiwania smakowe i wkład finansowy
mieliśmy wówczas niewielkie, właściwie równe zeru. Miało szybko
klepać. Mimo to bawiliśmy się świetnie, ale tylko do 21:37, bo o
tej porze odjeżdżała ostatnia jedenastka ze Słupska.
***
Wczesna wiosna. O tej porze roku kilkanaście lat
temu wraz z kolegami ganialiśmy się nad rzeką. Czasem przez nią
skakaliśmy, a czasem tylko siedzieliśmy i piliśmy tanie wina.
Rozmawialiśmy o czekającej nas przyszłości. Co ciekawe nikt nie
widział siebie w korporacyjnym świecie z zamiarem zrobienia
wielkiej kariery oraz we wsi, z której pochodziliśmy. Każdy za to
marzył o własnym zespole rockowym. Kilka lat później rozsypało
nas po kontynencie. Część wylądowała na Wyspach, inny w
Trójmieście, a jeszcze jeden podróżuje karawanem po Europie i nie
patrzy za siebie. Ten ostatni podobno kiedyś ze słupskimi
bezdomnymi zjadł łabędzia pieczonego w ognisku.
Ostatni raz na łące pod lasem widzieliśmy się
w pewną sobotę. Pamiętam, że wieczór nadchodził powoli. W
promieniach zachodzącego słońca widać było, jak znad rzeki
zaczyna unosić się mgła. Szła powoli w naszym kierunku i
pochłaniała kolejne metry łąki. Nim dotarła do naszego miejsca
na niewielkiej górce, zdążyło zrobić się już ciemno. Z
pobliskiego lasu dobiegał gasnący śpiew ptaków i niepokojący
mrok. Ochładzało się znacznie, a wyobraźnia zaczęła
podpowiadać, że w krzakach czai się zło i na nas patrzy.
***
Od zawsze najgorszym dniem dla mnie była
niedziela. Miałem wrażenie, że każdy znajomy tego dnia przybierał
inną maskę. Zdawało się, że ludzi było mniej, a oni po prostu
siedzieli w swoich mieszkaniach w bloku lub kursowali nad usteckie
morze. W powietrzu można było wyczuć swoisty klimat znudzenia,
zalegiwania przed telewizorem i oczekiwania grozy zbliżającego się
poniedziałku
Słoneczne niedzielne popołudnia kojarzą mi się
z echem między blokami. Z odgłosami Złotopolskich i Familiady,
czasem słychać było stukanie sztućców o talerze. Podwórko było
puste, co jakiś czas tylko ktoś z bloku naprzeciwko wychodził na
papierosa i palił go w wejściu do klatki schodowej. Przy
bezwietrznym dniu dym kłębił się w miejscu i zdawało się, że
za chwilę pochłonie swojego stworzyciela. Albo od niedopałka
zapłonie przesuszona trawa na placu pomiędzy smutnymi
dwupiętrowcami wybudowanymi w latach osiemdziesiątych.
Dopiero wieczorem osiedle trochę ożywało.
Miejscowe ćpuny zbierały się pod brzozą przy skrzyżowaniu i szli
w las. Ojcowie gromadzili się w garażach i potajemnie pili, to co
pić musieli. Całodzienny żar ustępował chłodowi nadchodzącej
nocy. To wszystko było identycznie trwałe, jak numer gadu-gadu na
bilecie SKM, który odnalazłem po latach. Ciekawe, że ten blokerski
rytuał odbywał się wyłącznie, gdy na zewnątrz było nieznośnie
ciepło. W deszczowe niedziele działo się jeszcze mniej.
Był moment, że niedziela była bardziej żywa,
żeby tylko nie powiedzieć - martwa. W sobotnią noc na okolicznych
działkach powiesił się sąsiad. Chwilę po północy znalazła go
wiszącego jego ciężarna córka. Przyjechało pogotowie i policja.
Mimo nocy zeszli się pod blokiem wszyscy sąsiedzi. Ja byłem zbyt
przerażony, by wyściubić nos spod kołdry. Wszędzie widziałem
twarz denata. A oni patrzyli, jak wynoszą trupa w czarnym worku.
O poranku zdawało się, że przepadło całe
osiedle. Martwa cisza. Koledzy zmarłego zeszli się pod garażem i
tankowali od dziesiątej. Na dziewiątą byli w kościele na mszy jak
co tydzień. Mało rozmawiali, ale widocznie nie o to chodziło.
Tkwili tak cały dzień i na zmiany chodzili do sklepu, gdy
opróżniali butelkę. Wieczorem rozeszli się do domów i jeszcze na
koniec przed klatką w milczeniu przypalili peta.
Na pogrzeb nie poszedł żaden z nich, ale widać
było po twarzach, że mocno to przeżył każdy z osobna. Może
nawet więcej siwych włosów na brodzie i głowie przybyło, bo oczy
to zapuchnięte mieli od lat.
***
Dziś na osiedlu wszystko się zmieniło. Stare
odeszło na zawsze. Leśne dukty zamieniły się w niewielkie ścieżki,
a większość drzew znad Skotawy wycięło nadleśnictwo. Koledzy z
boiska dzielnie znoszą życiowe walkowery i już nikt nie pamięta,
jak ganiał w koszulce z Chicago Bulls z jedynym słusznym numerem.