Kościół, w którym potrafię się modlić

Był początek września. Po nocy przespanej na niemiecko-duńskiej granicy w drewnianym schronie, wsiadłem na rower i ruszyłem dalej w kierunku Kopenhagi. Przede mną było 350 kilometrów. To był drugi dzień walki z wiatrem. Setny kilometr.

***

Prognozy mówiły inaczej. Wiatru nie miałem dostawać w pysk, słońce miało świecić raczej umiarkowanie. Tym razem w Danii wiało jednak od wschodu na zachód. A ja jechałem z zachodu na wschód.

Ja i rower. Obciążony ważącymi 25 kilogramów sakwami, poruszaliśmy się do przodu tylko wtedy, kiedy mózg znajdował tyle motywacji, by kolekcjonować kolejne kilometry. Przez XVI wieczne duńskie miasteczka, przez pole bitwy pod Dybol, gdzie Duńczycy w 1864 roku zebrali ostry wpierdol po raz ostatni w swojej historii. Przez wyspę Ærø, z której wyjechali ostatni duńscy turyści, ale przez pomyłkę wbiły tam dostawczakiem naćpane polskie dresy. 

Załoga ultranowoczesnej jednostki pokpiła sprawdzenie tego dokąd jedzie. Bo przecież jest napisane, bo każdy umie czytać, bo Duńczycy po wioskach sprzedają płody swoich pól w maleńkich wiatach i wystawiają puszkę, której nikt nie pilnuje i nikt tej kasy nie kradnie. Zaufanie.

Po dopłynięciu na Ærø Husarzom jakby pióra od stelaża odcięło. Normalnie mogliby zareagować agresją, ale ta ni chuja by tu nie pomogła. Byli w końcu na wyspie. Jak Robinson. Dlatego zalegli w piątkę obok transita, czy co to tam było i naradzali się. Dość szybko skierowali swe nogi z powrotem na prom, by tym razem żebrać o pomoc.

- Łer

- Is Plejs

- Łi Łont 

- Not hir.

- Hau go (I tu mapa google na smartfonie).

Po chwili osłupienie i cisza stadna, bo to ostatni prom na Ærø. Powrotnego brak. Odpowiedzi załogi promu mogę się domyślać, ale pewnie brzmiała mniej więcej tak: „no chłopaki, dzisiaj nic tu nie ogarniecie, radzę się rozejrzeć za noclegiem”. I, że „prom z powrotem to będzie rano”. 

Widziałem te nerwowe ruchy Polaków, wykonywane jak zwykle wtedy, gdy tężyzna fizyczna w niczym nie pomaga, a mózg okazuje się zbyt marnym sprzymierzeńcem. A dalej to już nie wiem co było, bo nie chadzam do ZOO, zwłaszcza za granicą. Skąd się wzięli w bluzach z wyklętymi? Jak trafili z husarią na t-shirtach? Co zrobili później? Ich Bóg jeden raczy wiedzieć.


***

Czwarty dzień wiatru w mordę to byłaby już jednak przesada – pomyślałem sobie i zanotowałem tę myśl, tak jak teraz notuję ją dla Was. 

Obudziłem się o poranku pod odwróconą do góry nogami łodzią rybacką i chciałem, żeby było łatwiej. W nocy nie dawały mi spać mewy, które raz po raz ciężko stąpały po łodzi. Bałtyk był zaledwie 10 metrów ode mnie, wiatr muskał trzciny, które cicho syczały. Zebrałem wysuszone szmaty i ruszyłem do Faxe, znanego z tego, że sprzedało recepturę na dobre piwo słupskiemu i koszalińskiemu browarowi, ale i tak gówno z tego wyszło i możemy podziwiać dziś ruiny. Nie duńskiego browaru oczywiście.



Wiatr wiał tym razem w plecy, dając odpocząć zmęczonemu pokonywaniem kolejnych kilometrów mózgowi. Sześćdziesiąty kilometr tego dnia znaczyła miejscowość Rødvig. Wjechałem tu przypadkiem i zobaczyłem jedną z piękniejszych czynnych stacji kolejowych na kontynencie. Do sennej miejscowości, co pół godziny dojeżdżały pociągi. Stawały 50 metrów od brzegu Bałtyku. 

Gdybym mieszkał w pobliżu, przyjeżdżałbym codziennie na ławkę tuż przy samej stacji z widokiem na morze. Gapiłbym się na przeważnie spokojną w tym miejscu taflę wody, patrzył jak dzieciaki spychają się z pomostu, w ramach zajęć z zimnego chowu na wufie. Czasami dałbym się osrać mewie czy rybitwie, poddając się naturze. Zostawiałbym rower i nie zapinał go wcale, tak jak robią miejscowi. Od czasu do czasu na skoszonej trawie czytałbym książkę, albo pił piwo. Zapaliłbym jointa.

***

Zaledwie kilka kilometrów dalej była miejscowość Højerup. Był czwartek i popołudniu i niemal nikogo wokół choć są tu jedne z najpiękniejszych klifów w Danii. Para Niemców kręciła się po ścieżkach, gdzieś tam przez chwilę, niepewnym krokiem spacerowała po okolicy sześcioosobowa arabska rodzina. Klify robiły duże wrażenie i pewnie z tego tytułu zostały wpisane na listę Unesco.

Mniej więcej w połowie długości nadmorskiego pasa urwanej ziemi stał kościół. 16 marca 1928 roku morze zbliżyło się niebezpiecznie blisko świątyni, która w ciągu ostatnich lat traciła całkowicie dystans do morza i kpiła z niego zbyt głośno. Trzech rybaków zobaczyło, jak do wody wpada najpierw najbardziej wysunięty fragment klifu, później drzewa, a później z hukiem 40 metrów niżej ląduje fragment kościoła. Nie brakowało opinii, że to kara boska. Co rozsądniejsi wiedzieli, że to morze chce zabrać co jego. I jedni i drudzy chcieli zobaczyć przełamany w pół kościół na własne oczy. W pierwszą niedziele po katastrofie Højerup odwiedziło około 20 tysięcy osób. Nikt nie zginął, bo kościół już od 1910 roku, w obawie przed katastrofą, został zamknięty.

Wewnątrz kościoła czas urwał się dosłownie. Wymalowane kredą na tablicach cytaty z Pisma, posadzka uginająca się pod ciężarem tysięcy butów, które ją deptały przez 400 lat.Nie było ołtarza, bo ten zwalił się do Bałtyku. 

Wyglądało to tak, jakby bezimienny stwórca postanowił zabrać ludziom wszelką nadzieję, skazując ich na widok morza. Zamiast ołtarza pełnego świecidełek, krucyfiksu, zamiast długiego stołu i księdza, zamiast tego wszystkiego w co chcielibyśmy wierzyć, ale sami podejrzewamy siebie o przesadę, lub wręcz oszustwo, był bezkres morza. „Fizyczny obraz czasu, który nigdzie się nie zaczyna i nie kończy”.

Kościół został zabezpieczony. Można usiąść w ławkach i modlić się do przestrzeni, albo czytać znaki ze zmieniającej się pogody, z fal albo z jaskółek, przecinających jak pociski niewielką przestrzeń do obserwacji na zewnątrz. Pusta ambona z której nikt nie przemawia. Kilka napisów po duńsku wzywających do ufności w Panu, który raz na zawsze opuścił to miejsce. A może nigdy go tu nie było.

Przywarłem do jednej z ławek. W kościele nie było nikogo, choć bardzo chciałem wierzyć, że gdzieś tam, w tym morzu, które łączy się z niebem, jest jakiś absolut. Tak byłoby najłatwiej. Nie było.



Chciałem wiedzieć, nie wierzyć, że kiedy sam wysłałem Cię do szpitala karetką pogotowia, to wcale nie staliśmy się wszyscy przegrani. Potrzebowałem pewności, że gdzieś jesteś, pomimo tego, że napis „tata” w telefonie to już tylko cztery litery niewypełnione sygnałem.

- A teraz zostaliście sami. Zostało Wam gapienie się na to co pewne. I co przetrwa was i wasze dzieci – krzyczał kościół w Højerup ustami dowolnego boga.

Patrzyłem na cienki pasek znaczący spotkanie morza z niebem Højerup, mogłem do woli modlić się do wszystkich wymyślonych przez ludzi bogów, od Chrystusa, do Allaha, do kogo tam jeszcze. Tak. Mówiłeś przecież, że to wszystko wymysł ludzi.

Przynajmniej mam pewność, że byłeś.

Tato.