Piosenka o smutnym Rumunie

Nie pamiętam co o Bolodze pisał przewodnik, bo dawno go zgubiłem. Ale wtedy na pewno go jeszcze miałem. Kilogramowe tomiszcze z „Bezdroży”, niby podręczne, musiało dać jakąś wskazówkę, że warto tam pojechać. Ale istnieje też taka możliwość, że ze zmęczenia pomyliliśmy stacje.



***

Poturbowani przez nocleg na klatce schodowej bloku w Oradei, zakończony o trzeciej nad ranem. Pokiereszowani spaniem w pierwszej osobówce jadącej o świcie na wschód Rumunii. Dobici przez dosypianie w jakimś stogu siana przy torach. Kiedy na stopa skacowani dotarliśmy do Bologi, nie mogliśmy wyglądać najlepiej. Podeszliśmy do pierwszego płotu za którym stał pierwszy napotkany człowiek. Na migi przestawiłem problem, podkładając sobie ręce, jak poduszeczki, pod głowę. I wskazując na naszą trójkę.

Facet wyznaczył nam miejsce do biwakowania na środku swojego podwórka, obok studni. Pachniał wódką i zwierzętami. Kontakt z nim był trudny, ponieważ ja nie znałem języka rumuńskiego, a on żadnego innego poza rumuńskim. Na palcach pokazałem, że chcielibyśmy u niego na podwórku przekimać dwie noce, które finalnie przeszły w trzy. 

Daliśmy mu trzydzieści lei nie ze skąpstwa, ale dlatego, że nie mieliśmy wiele więcej. Z radości podskoczył, chociaż, w przeliczeniu na polskie, to było mniej więcej 27 złotych. Nauczył nas nam jak operować korbą od studni i wskazał na sławojkę z dziurą w ziemi, ze ścianami oblepionymi gołymi babami. Po czym pobiegł do knajpy przeszczęśliwy, by upłynnić plastikowe leje (banknoty w Rumunii są z tworzywa). Nawoływał nas z niej do uczestnictwa w toczącym się od rana raucie. Zaszliśmy tam tylko na chwilę. Postawiliśmy kolejkę palinki naszemu gospodarzowi, jego kumplowi i nam samym. Ruszyliśmy w górę wioski. 

***

Bologa była długa na jakieś 4 kilometry, przyklejona do powiatowej drogi i ważnej linii kolejowej, łączącej wschód z zachodem kraju. Nad wioską, w której niewielu miało prąd i bieżącą wodę, wznosiła się malownicza ruina powęgierskiego zamku. Pod nią dziesiątkami pasły się krowy nawożąc dziewicze łąki pełne polnych kwiatów. Tutaj zaczynały się Góry Apuseni, ciągnące się 60-kilometrowym pasem na południe od tego miejsca. Przypominały nasze Beskidy, choć było w nich bez porównania więcej lasów. 



Jak szybko się zorientowaliśmy, oprócz knajpy był tu też sklep. Sprzedawczyni biegła do nas dobre 200 metrów, gdy zobaczyła, że siłujemy się z zamkniętymi drzwiami. W sklepowej lodówce miała na przykład 15-centymetrowej średnicy salceson, do którego momentalnie zleciały się roje much oraz smalec. Na szczęście miała też warzywa, masło, chleb i ser topiony oraz podłe piwo w dwulitrowych plastikowych butlach, a to w zupełności nas satysfakcjonowało. Uzbrojeni w ich baterię poszliśmy nad strumień, gdzie kąpaliśmy się i praliśmy przepocone szmaty aż do momentu, gdy kilka metrów dalej znaleźliśmy w wodzie zdechłe, bezgłowe kury. 

Nadszedł wieczór, a że w wiosce niemal nie było światła, wpatrywaliśmy się w gwiazdy, które widać było jak na dłoni. Nieboskłon co kilka sekund przecinały pędzące meteory. Nasze ochy i achy przeszkadzały setce wioskowych psów, który nie rozumiały polskiego i ujadały zawzięcie. O 2 w nocy polski przeszedł w bełkot. Wtedy przestały szczekać.

***

Chcieliśmy zobaczyć miasto Kluż i rzeczywiście je zobaczyliśmy, choć zdecydowanie ciekawsze było miasteczko Huedin, do którego zabrał nas na stopa szef rumuńskiego oddziału Michelin. W Huedin otwierały się bowiem wrota kiczu i tandety, za sprawą miejscowych Romów, którzy postanowili urządzić sobie tu coś na kształt stolicy.

Gigantycznych, opustoszałych willi z wieżyczkami upstrzonymi błękitnymi dachami i symbolami Mercedesa, było na pęczki. Styl, w którym je zbudowano, był pomieszaniem licheńskiego blichtru z gazobetonowym Bizancjum. Porównanie niektórych z nich z łapalickim potworkiem z Kaszub wypadało mizernie na rzecz Łapalic, taka to była sromota. W podwórkach, pośród blachy, desek i stert piachu, kopulowały bezdomne psy, a dzieci tłukły się kijami. Próżno było szukać właścicieli. Zarówno psów, dzieci, jak i pałaców.



Wszystko sąsiadowało z okropnym, sowieckim w kształcie, blokowiskiem. Do mieszkań w betonowych komórkach, powiększonych o balkony zabudowane szybami z autobusów, wracali smutni Rumuni, potwornie zmęczeni, o smutnych twarzach. Wysiadali ze śmierdzących pociągów i gnali do budynków, które gracji mogłyby pozazdrościć popegieerowskim osiedlom na pomorskich ugorach. Ale, widząc nas, zawsze się uśmiechali. Chcieli wiedzieć skąd jesteśmy, dzielili się z nami cukierkami i innymi drobiazgami, jeśli tylko je mieli. A później, w rekordowo krótkim czasie od wyciągnięcia ręki, zabierali na stopa.

***

Gdy już złaziliśmy wszystkie okoliczne wioski i nacieszyliśmy się opuszczonym romantycznym zamczyskiem (teraz, odnowiony za unijne pieniądze, wiele stracił ze swojej prawdziwości po wycince roślinności i wysypaniu żwirkiem alejek) wracaliśmy stopem do Oradei. Kierowca, który nas tam zabrał, rozwoził pieczywo po zlokalizowanych na drodze z Huedin do Oradei piekarniach. Mówił po niemiecku i twierdził, że ludzie w Rumunii to gówno, korupcja zabija kraj, a Cyganów należy wytłuc. Przy tym wszystkim uśmiechał się do nas przemiło.

W Oradei za ostatnie leje kupiliśmy bilety na osobowy pociąg do graniczącego z Węgrami miasteczka Valea Lui Mihai. Przez dziury w podłodze na korytarzu, które wyżarła w blasze rdza, można było zobaczyć zlewające się w jedno betonowe podkłady. Mijaliśmy kilometry postapokaliptycznego pejzażu, w którym dominował fabryczny rozpad na nieznaną mi dotąd, nawet śląską, skale. Pomiędzy nami a pociągiem ciągnęły się pola słoneczników. Konduktor przebijał się przez toboły pełne ubrań i kur, z gracją przeskakując przez nasze plecaki. Za chwilę użerał się z ludźmi, którzy w dupie mieli kupowanie biletów. Informację, że jesteśmy z Polski wszyscy przyjmowali z wielkim zadowoleniem. Naprawdę nas tam lubili.

Pięć minut po tym jak wysiedliśmy z pociągu w Valea K. machnąwszy ręką, chyba dla odegnania much, złapała stopa na Węgry. Do Debreczyna, gdzie właśnie mieliśmy jechać. 

W Debreczynie zaś, żeby podjechać na dworzec wsiedliśmy do tramwaju, z którego chciał nas wywalić motorniczy, bo nie mieliśmy biletów.  Po chwili, w imię zasady, że „Polak – Węgier, dwa bratanki”, jedna z pasażerek kupiła nam bilety. - Jak to tak, Polaków wyrzucać? - powiedziała. A przynajmniej tak nam się wydawało.



Dojedliśmy ostatnie zerwane z pola winogrona, wsiedliśmy do ostatniego pociągu z Debreczyna do Tokaju. Przedzieraliśmy się przez potężną burzę, ale nic nas to nie obchodziło, bo siedzieliśmy w najwygodniejszej osobówce świata, z fotelami jak hotelowe sofy. Z Tokaju pamiętam już tylko to, że głodni padliśmy na jakimś trawniku i zasnęliśmy.

Następnego dnia za ostatnie forinty kupiliśmy langosze z tartym serem i śmietaną oraz butelkę sześcioputtonowego tokaju, najlepszego, jakiego kiedykolwiek piłem. 

Nie pamiętam jak znalazłem się w Rzeszowie ostatniego dnia sierpnia 2010 roku.