Wszystkie nerwowe wspomnienia

Nasza trzecia podróż zaczęła się w nocnym pociągu z Warszawy do Świnoujścia. Wsiadłem w Poznaniu i szybko przeszliśmy z M. do metafizyki, która około 4 nad ranem ukołysała nas do snu. Zasnęliśmy tuż po interwencji policji w naszym wagonie na stacji w Rzepinie. Okazało się, że dwa przedziały dalej okradziono typa z gotówki. Wiózł ze sobą dorobek wakacyjnej pracy. Było mi go trochę żal. Rano siedział na schodkach promu i w jednej dłoni tonęła jego twarz, a w drugiej trzymał storczyka.



Gdy dotarliśmy do ostatniej stacji, szumiało nam w głowach mocno, jeszcze noc nie wypuściła nas ze swoich szponów. Z pociągu na prom poszliśmy za tłumem. Trudno zresztą byłoby pójść gdzie indziej. Wieczny remont terenów przydworcowych ograniczał skutecznie przestrzeń. Chwilę później płynęliśmy do miasta, na którego oblicze patrzyliśmy po raz pierwszy.



Szliśmy jakby przez wieczność po chodniku, który pamiętał poprzedni ustrój. Dookoła bloki i imprezowe niedobitki. Mewy skrzeczały przeraźliwie, ale nie to było wkurzające. Najbardziej doskwierał ból głowy, który paraliżował mnie przy każdym gwałtownym ruchu. Jakby ciśnienie chciało rozerwać czaszkę od środka. Zmierzaliśmy na pociąg, który zabierze nas z Polski. Bardzo nie chcieliśmy już w niej być, a zwłaszcza ja, bo był to dla mnie pierwszy zagraniczny wyjazd od początku pandemii i ogromnie mi tego brakowało.

Przez dwadzieścia cztery lata żyłem w odległości około trzydziestu kilometrów od morza i niechętnie tam zaglądałem. Jeśli już, to zawsze późną jesienią lub zimą, gdy nie było ludzi, a wiatr smagał po twarzy swoim srogim obliczem. Dopiero w Zinnowitz uświadomiłem sobie, jak bardzo lubię tę bezkresną morską pustkę. Szumiało, ból głowy łagodniał i było umiarkowanie ciepło. Plażowiczów jak na lekarstwo i nikt nie mówił po polsku oprócz nas. Siedzieliśmy ze stopami zakopanymi w piasku i gapiliśmy się na kapsułę umieszczoną na końcu molo, która co chwilę się zanurzała w wodzie. W tamtym momencie nic więcej nie potrzebowaliśmy. No może odrobiny procentów.



Następną atrakcją miało być Pennemunde, ale Uznamska Kolej Nadmorska postanowiła nie uruchomić pociągu, który miał nas tam zawieźć. Ruszyliśmy więc do miejsca docelowego, czyli Wolgast. Tylko chwilę zajęło nam zalogowanie się w hostelu, by jak najszybciej odespać trochę nocnych wrażeń, bo nowe miały za chwilę się zacząć.

Wieczorem miasto było zupełnie puste. Gwarna kawiarnia sprzed kilku godzin zupełnie opustoszała, a zamiast tego w każdym kącie rynku słychać było szum niewielkiej fontanny. Cisza go potęgowała. Byliśmy tam zupełnie sami. My i wiatr, który rozpędzał się przy zatoce i rozbijał o zabytkowe domostwa. Dość szybko zrobiło się ciemno, a widmowe oblicze dawnej Wołogoszczy próbowało nami zawładnąć. Włóczyliśmy się po tych samych uliczkach kilkukrotnie, wypiliśmy, to mieliśmy do wypicia i poszliśmy spać, bo kolejnego dnia pojechaliśmy na Rugię oglądać dawny hitlerowski ośrodek wypoczynkowy w Prorze i białe klify w Sassnitz.